Rozpoczęcie roku jest w szkole mojej córki o 10.30, w placówkach moich koleżanek o godz. 8.00, 9.00, 10.00, a kolejna przy piątce dzieci ostatni apel zaczyna o godz. 12.00. Chyba nawet nie muszę zadać tego pytania, ale: "Po co szkoły urządzają uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego?". To udręka dla rodziców i dzieci.
Reklama.
Reklama.
Niech dziękczynne słowa wołają 1 września ci, którzy wychowują nastolatki. Chociaż oni mogą wyprawić dziecko na rozpoczęcie roku szkolnego i martwić się jedynie tym, żeby po południu młodzież nie objadła się za bardzo chipsami.
Wszyscy, którzy mają małe dzieci i szkolniaki na stanie, biorą dzień wolny w pracy albo informują szefa, że będą później i marnują swój czas na wzięcie udziału w uroczystej inauguracji roku szkolnego.
Może pamiętacie tę imprezę jeszcze ze swoich dziecięcych czasów? Raczej nie był to dzień, w którym towarzyszyła wam pozytywna ekscytacja. Mama ubierała was w rajstopki i ładne bluzeczki albo koszulę, która gryzła w szyję. A potem zabierała do miejsca, w którym nie było ciszy, spokoju, tylko pełno obcych ludzi. Tak naprawdę nie za bardzo było jak poznać swoją klasę, bo oszołomieni przez bodźce ledwo potrafiliśmy znaleźć w tłumie znajomą twarz mamy.
Nasze dzieci przeżywają zupełnie to samo.
Bezsensowne apele oraz kilkuminutowe pogadanki w salach z wychowawcami, mijają się moim zdaniem z celem. Dzieci o wiele lepiej bawiłyby się w swoim gronie bez superwizji dorosłych, a dorośli mogli wykonać swoje obowiązki w pracy.
Tymczasem nauczyciele, rodzice i dzieci tańczą wokół siebie pierwszego dnia szkoły, udając, że cała ta uroczystość jest komukolwiek potrzebna.
Bo czy będziemy dobrym wsparciem w pierwszym dniu szkoły dla dziecka, jeśli jedyne, o czym myślimy to jazda do biura albo powrót przed komputer? A może musieliśmy wziąć dzień wolny, a tych zostało niewiele po wakacjach. Mieliśmy w planach urządzenie sobie długiego weekendu w listopadzie czy grudniu, ale nic z tego, bo musimy stać na zatłoczonej sali gimnastycznej i słuchać powitań dyrektorki.
Rozmawiałam wczoraj o rozpoczęciu roku z moją córką (nastoletnią, uff), która mówi, że stresuje się powrotem, bo musi założyć białą koszulę i dowie się, czy jej wychowawczynią w tym roku będzie nielubiana matematyczka. Ale to wszystko. Po co więc narażać dziecko na pierwszy dzień szkoły, który kojarzy mu się z wymuszoną elegancją i nieprzyjemnymi doznaniami? Fajnie byłoby, gdyby Młoda mogła pójść do szkoły w dresie, zbić piątki ze znajomymi i zacząć normalnie lekcje.
O wiele rozsądniejszym wydaje mi się rozwiązanie wprowadzone chociażby w Holandii. Tam w przedszkolach i szkołach pierwszy dzień szkoły jest pełnoprawnym dniem nauki. 4-letni syn znajomej przychodzi pierwszego dnia do przedszkola, zostaje powitany przez nauczycielkę, a jego rodzice odesłani do domu lub pracy. Dziecko cały dzień ma zajęcia. Najnormalniej na świecie, bo przecież jeśli oswajać się ze szkołą to w wymiarze, w jakim będzie towarzyszył dzieciom na co dzień, a nie wielką pompą, która zdarza się tylko raz na jakiś czas.
Wydaje mi się, że łatwiej dzieciom przyszłaby adaptacja szkolna, gdyby ten dzień pozbawiony byłby sztuczności i stresu rodziców związanego z porannym rozbieganiem pomiędzy pracą a zawiezieniem dziecka na apel.
Mam jeszcze także myśl, że te siermiężne rozpoczęcia roku wynikają z myślenia, że matki zawsze są w domu. Zawsze znajdą czas, który mogą stracić na apel w szkole.
A przecież plan lekcji i wszystkie ważne informacje pojawią się w dzienniku elektronicznym. W pierwszym miesiącu szkoły odbywa się zebranie rodziców. Czy nie fajnie byłoby pozwolić rodzicom i dzieciom po prostu cieszyć się szkołą, a nie wymuszać na nich wzięcie dnia wolnego, który ani jednym, ani drugim nie daje szansy na wypełnienie obowiązków ucznia i pracownika?