To miało być spełnienie marzeń o własnym lokum. Magda wraz z partnerem zdecydowali się na zakup mieszkania w małym mieście. - To miał być kompromis, niezły dojazd do Warszawy i całkiem przyzwoite ceny. Koniec z wynajmem, w końcu pokój Franka mogłam urządzić tak, jak chciałam. Ale marzenie szybko zmieniło się w koszmar - wspomina.
Reklama.
Reklama.
Żadnych zamkniętych osiedli
Kobieta podkreśla, że mimo iż mieszkanie, które kupili, znajdowało się w nowym budownictwie, zależało jej, żeby to nie było osiedle zamknięte. - Sama wychowałam się na bokowisku, bardzo dobrze wspominam te czasy, biegaliśmy po osiedlu między blokami i bawiliśmy się z dzieciakami z sąsiedztwa. Podobnie jak mój syn jestem jedynaczką i to te dzieciaki z osiedla były moją rodziną.
Kobieta znalazła idealne mieszkanie. 70 m2, kilometr od stacji kolejowej, rzut beretem od stolicy, gdzie pracował jej partner. Sama nie myślała o dojazdach, bo kiedy się wprowadzali, była zaledwie kilka dni przed porodem, wiedziała, że ma co najmniej rok na zmianę pracy. Rozważała też urlop wychowawczy.
- W bloku żyli głównie tacy ludzie jak my, młodzi, którzy uciekli z Warszawy przed kosmicznymi cenami. Wszystko wyglądało sielankowo przez pierwszy miesiąc. Potem zobaczyłam ponurą twarz mojego nowego miasta - wspomina.
Tubylcy i przybysze
Magda na spacerach spotykała sąsiadki ze starszymi od jej synka dziećmi. Skarżyły się, że osiedlowe place zabaw są oblegane przez rodziny, które mieszkają po drugiej stronie ulicy.
- Uznałam, że przesadzają, robią z siebie szlachcianki, którym ciężko stanąć w kolejce do huśtawki. Przecież właśnie takiego żywego osiedla chciałam. Byłam bardzo naiwna - przyznaje moja rozmówczyni
Kiedy jej synek skończył siedem miesięcy, zaczęła go zabierać na plac zabaw. - Lubił piaskownicę i huśtawki. Te jednak rzadko bywały wolne. A piaskownica? Szkoda gadać, pety, potłuczone szkło... Kiedy akurat nie było tu dzieci, siedziała młodzież albo dorośli i urządzali sobie libacje, oczywiście nie mówimy o mieszkańcach naszego osiedla, ale o sąsiadach...
- Kiedyś mąż zwrócił uwagę rosłym chłopakom, żeby nie przeklinali i nie palili na placu. Usłyszał, że są u siebie i będą robić, co chcą, jak nam się nie podoba, mamy wracać do swojej "warszafki". Takie teksty sąsiedzi słyszeli nie raz. Wtedy zrozumiałam, że oni nas tu nie chcą, że my nigdy nie będziemy u siebie - żali się kobieta.
Magda przyznaje, że te uwagi głoszą pod adresem jej i sąsiadów nawet kilkuletnie dzieci.
- Od chłopców 9-, może 10-letnich, usłyszałam, że przyjechaliśmy i zajęliśmy ICH mieszkania. Rozumiesz to? Wzięłam kredyt na 20 lat, kupiłam najpiękniejsze mieszkanie, na jakie mogłam sobie pozwolić za ciężko zarobione pieniądze. A jakiś dzieciak mi mówi, że to powinno być jego i może na moim osiedlu, za którego utrzymanie płacę, robić, co zechce! - denerwuje się kobieta.
Już tam nie mieszkam
Moja rozmówczyni ze smutkiem mówi, że przegrała z tubylcami, jak nazywa mieszkańców miasta. - Wyszłam z dwuletnim wówczas synem na rower. Na dole na klatce sikał jakiś łysy dres. Tak po prostu, nawet tego nie skomentowałam, tego samego dnia wystawiliśmy mieszkanie na sprzedaż. To już było za dużo - kończy swoją opowieść Magda.
Rodzina kobiety miała szczęście i szybko sprzedali nieruchomość, jak przyznaje, niewiele musieli dołożyć, żeby rozliczyć się z bankiem. W czasie pandemii mąż pracował zdalnie, zdecydowali się więc pomieszkać jakiś czasu u jego rodziców na wsi.
Choć mieszkanie z teściami nie jest jej spełnieniem marzeń, to przynajmniej dziecko ma podwórko, własny pokój i nikt mu nie mówi, że jest obce. Tylko czasem teściowa rzuci kąśliwie, że trzeba było od razu przyjść na wieś, wtedy nie byłoby tego kredytu i zamieszania. Dziś Magda jest gotowa przyznać jej rację.