"Dzieci płakały, że lekcja się skończyła". Nauczycielka zdradza, na czym polega kreatywne nauczanie
Dominika Lange
28 kwietnia 2022, 10:49·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 28 kwietnia 2022, 10:49
Chcecie, żeby wasze dziecko płynnie mówiło po angielsku? Żeby nie miało "blokady", nie bało się mówić i swobodnie się komunikowało? Jak przekonuje nauczycielka kreatywnego nauczania i metodyk, Ewa Głowicka, warto odstawić na bok standardowe metody nauczania i zacząć się z dzieckiem... bawić. Na swoich lekcjach wykorzystuje wszystko to, przed czym tradycyjna szkoła ucieka: zabawę, ruch, muzykę. W rozmowie z nami zdradza, co jest największym przekleństwem polskiego systemu edukacji i dlaczego nie ma lepszej metody nauki niż dobra zabawa.
Reklama.
Reklama.
Kreatywne nauczanie to nowoczesna metoda nauki, która opiera się na różnego rodzaju bodźcach i doznaniach. Taka alternatywna technika pozwala dzieciom bardziej zaangażować się w lekcję.
Ewa Głowicka, nauczycielka języka angielskiego i metodyk, zdradza, dlaczego postanowiła odejść od powszechnie stosowanych praktyk nauczania i w czym tkwi sukces kreatywnego przyswajania języka obcego.
Jak mówi, na swoich lekcjach wykorzystuje muzykę, ruch, a nawet elementy sceniczne. Dzięki temu dzieci są stale skoncentrowane i zaktywizowane.
Ewa Głowicka to człowiek-orkiestra. Skończyła filologię angielską, Akademię Muzyczną, prowadziła zajęcia z fitnessu, aż pewnego dnia okazało się, że wszystkie te zainteresowania i doświadczenia można połączyć w jedno i wykorzystać do efektywnej nauki dzieci.
Jak mówi, kreatywnego nauczania uczyła się od najlepszych metodyków, ale jej lekcje nie zawsze mają scenariusz. Wierzy, że obcego języka można nauczyć się przez naturalny kontakt i właśnie to jest podstawą prowadzonych przez nią zajęć.
Nam opowiada, czym jest kreatywne nauczanie i dlaczego uważa, że nauka angielskiego w polskich szkołach jest nieskuteczna.
Co jest największym przekleństwem szkolnego podejścia do nauki angielskiego?
Technika gramatyczno-tłumaczeniowa, czyli coś, co w moim pojęciu jest kompletnie nieefektywne. Poza tym, jak wynika z moich doświadczeń, nauka języka angielskiego w polskich szkołach opiera się na pracy własnej ucznia.
Dzieci przepisują z tablicy, tłumaczą zdania jeden do jednego, uczą się w domu słówek. To są przestarzałe metody i nie mają nic wspólnego z europejskimi standardami nauki języków obcych. Widziałam naprawdę wiele: obserwowałam pracę nauczycieli w Londynie, uczyłam dzieci angielskiego w Holandii. Doznałam wtedy szoku kulturowego, dlatego że metody stosowane w Polsce nie wymagają od nauczyciela większego wysiłku niż znajomość języka. Tam jest zupełnie inaczej.
Naprawdę jest cały wachlarz możliwości i skutecznych metod. To ignorancja uczyć tak, jak do tej pory uczy się tego angielskiego w szkole w Polsce.
Po takiej nauce dzieciaki idą w świat i niby znają angielski, a jednak boją się go używać. Boją się mówić.
Ale nie mówimy tylko o młodzieży szkolnej, to było przekleństwo też filologów: tych z papierem, już z dyplomem. Dużo osób z mojego roku wyjechało za granicę i nie potrafiło się tam komunikować, bo nie mieli kontaktu z żywym językiem. To paradoks tego systemu i najlepszy dowód na to, że da się to zrobić lepiej.
Poza tym, w moim środowisku praca nauczyciela kojarzy się głównie z wypaleniem zawodowym i ciężkimi warunkami pracy. Jak mówię, że uczę, to mi tego nie zazdroszczą (śmiech). Ale ta praca może być przyjemna i można się przy niej świetnie bawić. Nie mówię tego, żeby sobie schlebiać, bo sama kiedyś byłam sfrustrowana i nie potrafiłam poradzić sobie z grupą dzieci, nie wiedziałam co robię źle. Byłam zmęczona po 2-3 godzinach pracy, dzieci miały słabe oceny, nie widziałam w nich iskry. Przychodziły na zajęcia, bo musiały.
To był dla mnie bodziec do zmian. Spotkałam ludzi, metodyków, którzy pokazali mi, że można inaczej. Zaczęłam się w tym zagłębiać, eksperymentować, odważyłam się improwizować. To zmieniło moje podejście i z całą pewnością mogę powiedzieć, że jestem zadowolona ze swojej pracy. Dzieci też lubią te zajęcia, były przypadki, że maluchy płakały, że już koniec lekcji. Spróbuj wyobrazić sobie taką sytuację w szkole na zwykłej lekcji.
Na czym polega kreatywne nauczanie?
Nie wiem, czy coś takiego w ogóle funkcjonuje w terminologii naukowej czy powszechnej. Według mnie to nauczanie oparte na eksperymentowaniu, trochę nawet na improwizowaniu. To inspirowanie się różnymi dziedzinami życia, które na pierwszy rzut oka mogą się wydawać zupełnie niezwiązane z edukacją – odwołuje się do doznań i zmysłów, ale nie tylko słuchu i wzroku jak w szkole, ale też węchu, dotyku i smaku.
Smaku?
Tak, zdarza się, że na lekcji mamy jakiś poczęstunek, raz zamówiliśmy sobie pizzę – wszystko zależy od tematyki i formy danych zajęć. Chodzi o oddziaływanie na bodźce. Na przykład, jeśli chcę nauczyć dzieci zagadnień związanych z wakacjami, to robimy sobie lekcje w takim letnim klimacie. Bierzemy torby plażowe, rozkładamy sobie kocyk na środku klasy, a jeśli pogoda na to pozwoli, to na zewnątrz na słoneczku. Zagadnienia poruszam w taki sposób, żeby dzieci nie tylko poznały słownictwo z danego zakresu, ale też poczuły klimat tego, o czym mówimy.
Czyli chodzi o to, żeby dzieci jak najbardziej wczuły się w temat zajęć?
Można tak powiedzieć, ale to też zagłębianie się w ich świecie. Kreatywne nauczanie nie opiera się na konwencjonalnych technikach, czyli czytaniu, słuchaniu i powtarzaniu tego samego tysiące razy. Nie ma "wkuwania na pamięć". Zamiast tego jest aktywne odkrywanie języka, doświadczenie go w jak najbardziej przystępny sposób. W przypadku dzieci jest to nauka przez zabawę i wyłapywanie kontekstu.
Nie daję uczniom gotowych rozwiązań, tak jak to się robi w szkołach. Ta metoda bezpośredniego tłumaczenia, którą znamy ze szkolnych lekcji, ma jakieś 200 lat. To najbardziej powszechna technika nauczania. Pani przy tablicy tłumaczy jakieś zdania z języka angielskiego na polski i na odwrót, a dzieci próbują wykuć się tego na pamięć. Taka forma lekcji nie aktywizuje, nie zmusza do myślenia. I jest nieefektywna.
Co było najbardziej niekonwencjonalną formą zajęć, które przeprowadziłaś?
To były zajęcia improwizowane – zastępowałam wtedy dziewczynę, która się rozchorowała i przyszłam na lekcje do szkoły, w której wcześniej nigdy nie byłam. Zastępstwo wpadło mi w ostatniej chwili, więc nie miałam nawet wyboru i musiałam wymyślić formę zajęć na szybko. Postanowiłam podejść do tego z humorem – założyłam gogle, kapelusz. Weszłam do klasy i zapytałam, czy na pewno jestem w dobrym miejscu, zaczęłam pytać uczniów czy aby na pewno trafiłam do odpowiedniej klasy.
Poziom ekscytacji był spory, dzieci od razu były zaciekawione, chciały pomóc "przybyszowi". Pytały po co mi gogle, interesował je kapelusz, pytały co mam w torbie. Wszystko odbywało się oczywiście w języku angielskim, więc żeby się dowiedzieć tego, czego chciały, musiały go zwyczajnie używać.
To kreatywne nauczanie, to takie „zatapianie” dzieci w naturalnych sytuacjach. Pokazywanie im tego języka naturalnego, żywego, którego nie doświadczą w żadnej innej sytuacji. Chyba, że wyjadą za granicę albo spotkają kogoś, kto nie mówi po polsku.
Więc próbujesz im takie sytuacje po prostu stworzyć?
Kiedyś dzieci z jednej z moich grup myślały, że jestem z Kanady. Po wcześniejszym uzgodnieniu z moim ówczesnym dyrektorem powiedziałam dzieciom, że przyjechałam z Toronto. One nie miały wyboru i musiały mówić do mnie po angielsku. Taki był zamysł.
Jednak to niewinne kłamstewko zaszło za daleko i szybko okazało się, że nawet panie w świetlicy i rodzice dzieci myśleli, że nie jestem Polką. "Naprawdę jesteś z Toronto?" – pytali mnie, odbierając dzieci z lekcji (śmiech). To może było i zabawne, ale wierz mi, że jeśli chodzi o postępy w nauce tych dzieci, to przede wszystkim było skuteczne.
Czyli uczenie angielskiego w twoim przypadku wymaga niezłych umiejętności scenicznych.
To bardzo dobre spostrzeżenie. Myślę, że umiejętności sceniczne i nieraz dystans do siebie są tu kluczowe. Często odgrywam jakieś role, przebieram się, to jest ciekawe dla dzieci. Taki mały teatr.
Czasem teatr muzyczny. Jak wspomniałaś przed naszym wywiadem, poza anglistyką skończyłaś też Akademię Muzyczną. Połączyłaś wszystkie swoje umiejętności i zainteresowania w jedno?
Faktycznie można to tak ująć. Na lekcjach angielskiego zdecydowanie wykorzystuję nie tylko moje umiejętności za zakresu filologii i nauczania, ale też to, czego nauczyłam się w Akademii. Skończyłam klasę śpiewu jazzowego, więc improwizowanie i eksperymentowanie nie są mi obce. Elementy muzyczne czy rytmiczne wzbogacają też moje zajęcia, dzieci to lubią. Mniej się nudzą.
Na zajęciach macie też elementy ruchu?
Tak, na każdych zajęciach jest też spora dawka ruchu. Opieramy się o takie metody, które nazywają się Total Physical Response (TPR), czyli reagowanie ciałem, naśladowanie ruchów nauczyciela i wykonywanie poszczególnych "komend". To dość nowa technika nauczania. Nie przyklejam dzieci do krzeseł, wychodzę na przeciw ich potrzebie ruchu. One wtedy lepiej myślą, angażują się, lubią tę dynamikę.
Co ciekawe, a przy okazji łączy się z poprzednim pytaniem, to kiedyś byłam instruktorką fitnessu. Nie ma przypadków (śmiech).
Ile lat miały najmłodsze dzieci, które uczyłaś?
Uczyłam nawet dwulatki. Na moje lekcje rodzice zapisywali dzieci, które nie umiały jeszcze mówić w języku ojczystym.
Uważasz, że to ma w ogóle sens?
Jak najbardziej, im wcześniej dziecko się osłucha z językiem, tym lepiej. Łatwiej przyswoi później to, co starszym dzieciom zajmie więcej czasu. Jeśli oswoją się z brzmieniem tego języka, to będą się z nim naturalnie czuły, nie będzie dla nich obcy. Z moich doświadczeń wynika, że nie warto marnować czasu, bo małe dzieci najwięcej zapamiętują. One tak bardzo chcą się bawić i potrzebują uwagi, że uczą się bezboleśnie. Nawet nie wiedzą, że to robią, dla nich to kolejna rozrywka.
Od czego zaczynasz swoje lekcje?
Mam takie magiczne pudełko, do którego nie da się zajrzeć. Na początku lekcji dziecko wkłada do niego rękę i próbuje odgadnąć, jaki będzie temat zajęć, dotykając przedmiotów, które się w nim znajdują. Czy to jakiś pluszak i zajmiemy się zwierzętami, a może klocek i opowiemy sobie o zabawkach? W ten sposób dzieci już na samym wstępie są ciekawe tematu zajęć. Licytują się, kto zgadł, kto był bliżej, czekają na swoją kolej, żeby sprawdzić, co jest w środku. Takie podejście bardzo aktywizuje.
A co ze sprawdzianami?
Jest to moja zmora, ale z reguły tak, robię sprawdziany. Gdy pracowałam u kogoś, to zawsze było to po prostu wymagane. Mam wrażenie, że rodzice też są do tego przyzwyczajeni i traktują to jako pewnego rodzaju wyznacznik.
Ja uważam, że są inne sposoby na sprawdzenie tej wiedzy niż tradycyjne testy: można wziąć do ręki piłkę, rzucić dziecku, a gdy złapie zadać pytanie i zobaczyć, czy odpowie. Tak, żeby dziecko nawet nie zauważyło, że jest testowane czy sprawdzane. To dużo przyjemniejsze dla ucznia, zwłaszcza jeśli mówimy o małych dzieciach.
Myślisz, że kreatywne nauczanie będzie kiedyś standardem w polskich szkołach?