"Poradniki dla gospodyń domowych" to gatunek literacki, który dzisiaj właściwie już nie istnieje. I dobrze – mam ochotę dodać jako feministka, bo były to zazwyczaj podręczniki do uczenia kobiet, jak być dobrą "żoną" – a właściwie sprzątaczką, praczką i kucharką. Jednak nie tym razem! Ten poradnik z 1970 roku budzi we mnie wstyd, bo przypomina, że jeśli chodzi o równość w rodzinie, nadal mamy nieodrobione lekcje. Jak to możliwe, że po 50 latach nadal popełniamy błędy babć?
Poradniki dla gospodyń domowych były szczególnie modne w XX wieku. Już po pierwszej wojnie światowej status kobiety nie tyle podniósł się, co sprawił, że ta miała więcej możliwości, ale także więcej obowiązków.
Gdy jedyni żywiciele rodziny ginęli na wojnie, to na kobiety (w niższych warstwach społecznych) spadał zarówno obowiązek pracy, jak i prowadzenia domu.
Wiele poradników chciało ułatwić kobietom godzenie bycia gospodynią i pracowniczką, inne miały robić z bycia gospodynią "prawdziwą sztukę". Gdy jedyne stanowisko przynależne kobiecie znajdowało się w jej w własnym domu, należało do tego dorobić ideologię, prawda?
Ale także ułatwić kobietom pracę domową, która w czasach, gdy sprzęty AGD nie były pod ręką, była nie tylko żmudna i czasochłonna, ale też ciężka fizycznie.
Jednak zdecydowana większość poradników domowych była raczej listami obowiązków dla żon, by zasłużyć na miano godnej męża. Przykładem na to był poradnik z czasopisma "Good Wife's Guide", który uczył jak być dobrą żoną, wydawany w 1955 roku w USA. Czytający go dzisiaj Przemysław Czarnek na pewno byłby dumny, bo przywoływał wychwalane także przez niego cnoty niewieście.
A główne cnoty to bezwzględne posłuszeństwo mężowi. W poradnikach nie brakowało nawet tak toksycznych porad, jak to, by dzieci mężowi pokazywać tylko "najedzone, czyste i w dobrych humorach", by nie męczyły ojca po pracy. Partnerka nie miała prawa narzekać, nawet jeśli jej małżonek nie wrócił do domu na noc – poradnik przekonuje, że na pewno miał do załatwienia ważną sprawę.
Ojciec nie powinien być głową rodziny
Dlatego tym bardziej dziwi fakt, że "Poradnik gospodyni" z 1970 roku przekonuje do bardzo równościowego modelu rodziny, przestrzegając przed patriarchalnym mężem i ojcem. Mało tego, autorka wręcz przekonuje czytelniczki, że choć trudno w to uwierzyć (w 1970 roku!) nadal istnieją rodziny, w których występuje dominacja ojca.
Gdy czytam to, nie wiem, czy autorkę podziwiać – za to, że już wtedy chciała przekazywać kobietom, które przecież były w zupełnie innej sytuacji niż my dzisiaj, że bez równości w związku nie ma szansy na szczęśliwą rodzinę.
Czy współczuć jej, gdy doskonale wiemy, że ponad 50 lat później rodziny, w których ojciec jest głową, szyją i jedyną decyzyjną osobą w rodzinie nadal funkcjonują? Mało tego — od polityków czy księży na co dzień słyszymy właściwie, że równość w związku nie jest czymś naturalnym!
"Kobieta powinna być posłuszna mężowi" - mówił nie tak dawno arcybiskup Gądecki.
"To są konsekwencje mówienia kobietom, że nie muszą robić tego, do czego zostały przez pana Boga powołane" (czyli do rodzenia dzieci – przyp.red.) - powtarzał polski minister edukacji.
Mówiąc o równości w związku czy modelu rodziny wspierających się partnerów, musimy wysłuchiwać, że są to nowoczesne wynalazki, ideologia feministyczna, demoniczny gender, w każdym razie coś, co swój fundament upatrzyło w zupełnym zniszczeniu tradycyjnego modelu rodziny.
Poradnik gospodyni
Tymczasem "Poradnik gospodyni" z 1970 roku tłumaczy w kilku zdaniach, dlaczego w małżeństwie nie powinno być mowy o dominacji ojca i jak jego autorytarna pozycja wpływa na dzieci.
"Takie rodziny jeszcze istnieją. Wszyscy ojca się boją, ojcu ulegają. Dziecko dostrzega pokorną, lękliwą postawę matki wobec ojca i oczywiście wyciąga wnioski. Bojąc się ojca, unikając represji z jego strony, tym bardziej "używa" siebie w kontaktach z matką" – tłumaczy autorka.
I z przekonaniem, że to o czym pisze jest oczywiste, wyjaśnia, że nie ma nic naturalnego w dominacji jednej strony nad drugą, a jedyne co rodzi taka relacja to strach i frustracja.
"Patriarchalny ojciec, z reguły surowy i autokratyczny, blokuje często różne dążenia dziecka. [...] Dziecko boi się wyładowywać i okazywać stany (złości i agresji) wobec surowego ojca. Orientuje się jednak, że może to śmiało czynić wobec matki. Matka nie będzie przecież mówić o tym ojcu, żeby nie narazić dziecka na surowe represje, a samej siebie na gorzkie i złośliwe wyrzuty "źle pilnują dziecko" – podsumowuje.
Gdy myślę o porzekadłach, które brzmią mniej więcej "może i mąż jest głową rodziny, ale kobieta szyją, która nią kręci" wcale nie jest mi do śmiechu. Nie wiem, czy ma dodawać to otuchy kobietom, które zdają sobie sprawę, z tego, że ich mąż nie jest ich partnerem, a do współpracy z nim muszą używać podstępów? Czy sprawiać, że dominujący pan domu zaśmieje się w duchu.
Podobnie czuję się, gdy zastanawiam się, czy nasze babcie nie miały dostępu do podobnej wiedzy? Czy model rodziny, w którym mężczyzna decyduje i pracuje, a kobieta go wspiera, pomaga, ale nigdy nie przejmuje decyzyjności, był ich upragnioną wizją życia, czy nie wiedziały, że można inaczej?
Potem myślę, że nie musimy zastanawiać się nad babciami, mamami, ale dzisiejszym najmłodszym pokoleniem, które z jednej strony słyszy, że "dziewczyny mogą wszystko", z drugiej, "jeśli urodzą dziecko, założą rodzinę i zadowolą męża". Wiedza o równości była dostępna zawsze, trzeba tylko umieć z niej korzystać i po 50 latach nie dać jej zagłuszyć.