Zdrowie dzieci powinno być dla rodziców priorytetem. Jednak, jak pokazuje post Doroty Zawadzkiej na Facebooku, bywa różnie. Superniania przytoczyła słowa jednej z dyrektorek żłobków, która toczy walkę z rodzicami, przyprowadzającymi do placówki chore dzieci.
Rodzice wciąż przyprowadzają do przedszkoli i żłobków dzieci z infekcją, mimo pandemii.
Wmawiają nauczycielkom, że dziecko ma alergię, choć nie ma zaświadczenia od lekarza.
Nieodpowiedzialne zachowanie dorosłych prowadzi do rozprzestrzeniania się chorób wśród dzieci.
Moje dziecko nie choruje
"Od kilku dni prowadzę niemal wojnę z rodzicami, którzy przyprowadzają dzieci z zielonym gilem, kaszlem takim, że dziecko zjeść obiadu nie może. Dziś wzywaliśmy karetkę do malucha, bo stracił przytomność" - cytuje kobietę Zawadzka.
Dyrektorka żłobka zwraca uwagę, że na rodzicach zupełnie nie robi wrażenia pandemia, a przyprowadzanie do placówek chorych dzieci jedynie pogarsza sytuację. "Nigdy nie wyjdziemy z pandemii, GIS nie odpuści obostrzeń w żłobkach, więc znów będzie problem z adaptacją we wrześniu" - kończy kobieta.
Dorota zawadzka skomentowała krótko "Dla mnie to nie do pomyślenia, szczególnie teraz". Mniej powściągliwi w komentarzach byli obserwatorzy psycholożki.
Opiekunki nie powinny wpuszczać
"Ja zawsze powtarzam też w placówkach, do których uczęszczają moje dzieci, że jeśli opiekunka widzi, że dziecko jest chore, nie powinna wpuszczać go do sali. Jeśli raz czy drugi rodzic będzie musiał wracać z dzieckiem do domu, to może mu wylecą z głowy głupie pomysły" - napisała jedna z komentujących.
Inna zwraca uwagę, że niezależnie od sytuacji epidemiologicznej, ani dziecko, ani nastolatek, ani dorosły nie powinien spędzać czasu w miejscach publicznych, jeśli źle się czuje. Podkreśla przy tym, że dziecko niezależnie od tego, czy przechodzi drobną infekcję, czy ma rzut alergii, powinno dochodzić do siebie w możliwie jak najbardziej komfortowych warunkach.
Nauczyciele nie mają litości
I bynajmniej, nie chodzi o to, że przesadzają. Jedna z komentujących wspomina historię, która przytrafiła jej się wiosną tego roku. "Jedno z dzieci miało gorączkę 39,1 stopnia, powiadomiłam dyrekcję, wykonano drugi pomiar i zawiadomiono rodziców. Wpada matka, podaje dziecku syrop i wychodzi, za zgodą dyrektorki".
Kobieta zwraca uwagę, że w takich sytuacjach, dziecko bezwzględnie powinno wrócić do domu, inaczej zaraża kolejne dzieci i kadrę. Nie ma wątpliwości też wiele matek, które wypowiadają się pod postem, ich dzieci często chorują, bo ktoś przyprowadził przeziębionego malucha do przedszkola. Nie raz zdarza się, że rodzice ukrywają wymioty, początek ospy, podają dziecku z gorączką leki tuż przed wyjściem z domu, bo może się uda, może wytrzyma do 14:00.
Sami alergicy
Komentujące nauczycielki przedszkolne i pracownice żłobków przyznają, że rodzice bardzo często tłumaczą katar dziecka alergią. "Nie trzeba być ekspertem, żeby wiedzieć, że żółty czy zielony katar, to nie alergia. Zresztą na 60 dzieci, troje ma zaświadczenie o alergii, choć gdyby zapytać rodziców..." - pisze jedna z nich. Kobieta przywołuje sytuację, kiedy "alergia" okazała się zakażeniem koronawirusem.
Jedna z mam wspomina, jak pracowała na umowę zlecenie, jej syn za każdym razem z infekcją zostawał w domu, a co za tym idzie, ona dostawała mniejszą wypłatę. Jednak to, co najbardziej frustruje kobietę, to fakt, że po każdej infekcji, kiedy dziecko wracało do placówki, trafiało na kolegę z katarem i po kilku dniach, znów zostawało w domu.
Katar to nie choroba
Mieszkające w Anglii mamy uważają, że w polskich placówkach zbyt drastycznie podchodzi się do dziecięcych katarów. "Tutaj dziecko z katarem czy drobną infekcją idzie normalnie do przedszkola, czy szkoły, zostawiasz nauczycielce leki, które mu poda, kiedy zajdzie potrzeba i już" - pisze jedna z nich.
Inna, mieszkająca w Polsce, zauważa, że gdyby za każdym razem, kiedy dziecko ma katar, chodziła na zwolnienie, dawno straciłaby pracę. "Nie każdy ma dziadków pod ręką i normalnego szefa, na zwolnienie idę tylko w ostateczności, z katarem dziecko powinno chodzić do żłobka, czy przedszkola, maluchy tak nabierają odporności.
Zastanówcie się
Pamiętam sytuację tuż przed pandemią. W klasie mojego dziecka jego koleżanka miała temperaturę, nauczycielka nie zadzwoniła po rodziców, bo mama była w pracy, a tata po nocnej zmianie. Dziewczynka leżała z gorączką na dywanie, pod kurtką. Następnego dnia znowu przyszła do szkoły i historia się powtórzyła.
Trzeciego dnia z 25-osobowej klasy do szkoły dotarło 5 osób, reszta leżała w domu z gorączką. To było w lutym 2020 rok, nikt nie robił testów, ale w kolejnych tygodniach, owa fala zakażeń "jakimś wirusem" spustoszyła całą szkołę.
Rodzice, bądźcie odpowiedzialni. Chore dziecko zawsze zostawiamy w domu, dla jego lepszego samopoczucia, dla szybszego dojścia do siebie, bo "przechodzony" katarek może szybko zmienić się w znacznie poważniejszą infekcję. Ale też dla dobra innych. Pamiętajmy, że ktoś może mieć w domu mamę, czy brata po chemioterapii, z obniżoną odpornością i to, co dla nas jest niegroźną infekcją, może się dla niego okazać zabójcze.