Śnieg, pięknie ubrana choinka, pachnące potrawy na stole i... wizja wyrzucenia połowy wypłaty na prezenty. I to niekoniecznie dlatego, że chce się zrobić przyjemność bliskiej osobie. — Muszę kupić teściowej prezent za 200 zł, żeby zwrócił się jej wigilijny talerzyk —
słyszę od znajomej. I zaczynam się zastanawiać nad nową definicją słów "świąteczne szaleństwo".
U mnie w rodzinie jest po prostu... zwyczajnie. Czasem dajemy sobie podpowiedzi co do prezentów, nie robimy losowania ani limitu pieniędzy, ale stawiamy raczej na upominki niż drogie gadżety.
Prezenty zostawia się pod choinką, więc można także tylko domyślać się, kto był czyim Mikołajem.
Może jest w tym trochę nudy, ale jest też dowolność i brak presji. Smartwatch? Wow! Skarpetki w świąteczny wzór? Też fajnie! Dzięki temu zwykłemu systemowi nie rozpieściliśmy siebie nawzajem i każdy "większy" prezent jest dużą atrakcją.
Okazuje się jednak, że w wielu domach wręczanie sobie prezentów stało się nie tyle rytuałem, ile procedurą o jasno określonych regułach. A tym trudniej jest się z niej wycofać, jeśli Święta odbywają się w domu partnera.
— U mojego faceta rodzina przyjęła zasadę, że mamy kupić sobie prezenty za nie mniej niż.. 200 złotych. Dla mnie za tę kwotę można by kupić prezenty dla całej rodziny! Gdy powiedziałam, że to za dużo, usłyszałam, że sama też dostanę prezent za taką kwotę. No super. Czyli właściwie moglibyśmy wymienić się kopertami z tą kwotą w środku. To chyba nie o to chodzi w Świętach — żali się Dominika.
I o ile trudno odmówić swojej rodzinie, to co dopiero sprzeciwić się... teściowej. Dominika mówi mi, że matka jej chłopaka jest kobietą "luksusową" i z prezentu za niższą kwotę się nie ucieszy. Zamiast uroczej tradycji, mamy więc chłodny deal — "ja wydam na ciebie dużo, a ty odwdzięczysz mi się tym samym".
— Po ustaleniach dotyczących kwoty każdy z nas został jeszcze zapytany konkretnie o to, co chciałby dostać. Właściwie na następne Święta zaproponuję, by każdy z nas kupił sam sobie prezent, spakował i wepchnął pod choinkę. Magia Świąt na tym samym poziomie i prezenty trafione — ironizuje. I tak właśnie zrobiliśmy z upominkowania umowę.
Wigilia też się musi zwrócić
"Ile włożyć w kopertę, by zwrócić młodym za talerzyk" to raczej mało świąteczne pytanie. Ale jak się okazuje, w wielu domach pojawia się bardzo podobne: jaki prezenty dać, żeby Wigilia się opłaciła?
Daria na pytanie, czemu właściwie wydawać tyle pieniędzy na prezenty świąteczne, usłyszała sugestię, że Wigilia też się musi zwrócić...
— Moja teściowa wyprawia dużą wigilię z pompą. Oczywiście nie przyjmuje pomocy w gotowaniu czy robieniu dekoracji, ale oczekuje uznania. I dosłownie i w przenośni. Sama słyszałam w ubiegłych latach jak narzekała na gości, którzy dają skromne prezenty i "przyjeżdżają na gotowe". Magia Świąt jak widać, ma swoją cenę — dodaje.
Prezenty mogą więc być swego rodzaju kartą przetargową — "ja ci dam, więc ty mi dasz", rekompensatą za trud włożony w przygotowanie Wigilii — "narobiłam się po łokcie, ale dostałam nagrodę", a nawet dosłownym jej opłaceniem — "pół kilo karpia, pól litra barszczu, 200 złotych za talerzyk". Czy może bardziej materialnie? Okazuje się, że tak.
Ania Święta u swojego chłopaka wspomina jako festiwal popisywania się tym, kogo na co stać. Kto komu da droższy prezent. Kto okaże się świątecznym "sknerą". "Sknerą" wziętym w cudzysłów, bo nawet najtańsze upominki stanowiły wtedy lwią część jej studenckiej pensji.
— U mnie w domu robiło się niewielkie prezenty, z siostrą kupowałyśmy sobie książki i kosmetyki. Jeśli chcieliśmy dać komuś większy prezent, to składaliśmy się razem albo rodzice nam dokładali — tłumaczy. Prezenty miały być miłym i symbolicznym gestem wdzięczności albo dokupieniem komuś czegoś "praktycznego", na co sam nie mógłby sobie pozwolić.
— Mam wrażenie, że u mojego chłopaka prezenty były pokazem, komu i jak się powodzi. On i jego brat próbowali za wszelką cenę udowodnić ojcu, że sobie radzą, mimo że byli dopiero na studiach. Kilka lat temu nie było nas stać na wiele i dla mnie wydanie 200-300 zł na prezent to było nie do zrobienia — wyjaśnia.
Dziewczyna postanowiła nie brać udziału w pieniężnym wyścigu i zrezygnowała z losowania prezentów, ale jej chłopak nie mógł się powstrzymać.
— W jedne Święta kupił bratu pasek za 300 zł. On też dostał coś drogiego i niezbyt mu potrzebnego. Przez kolejne miesiące narzekał na brak pieniędzy, ale zasada "zastaw się, a postaw się" była ważniejsza niż rozsądek — dodaje.
Prezent prezentowi nierówny
Karina tłumaczy mi, że ze swoją teściową do tej pory wymieniała prezenty "zginłe jaja". Co to znaczy?
— Ona jest nauczycielką, więc kupowała mi książki, chociaż wiedziała, że nie lubię czytać, nie wciągam się i nie mam na to czasu. Ja pracuję w branży beauty, więc kupowałam jej kosmetyki, które ona potem stawiała na półce, żeby się kurzyły — tłumaczy.
Na początku była to kwestia nieporozumienia, potem przerzucania się prezentowymi złośliwościami. Ostatecznie panie postawiły na karty upominkowe. Nie najgłupszy kompromis, ale czy to nadal prezent?
— Ostatecznie każdy znajdzie coś dla siebie w Empiku albo Rossmannie — dodaje z przekąsem.
Mam wątpliwości co do sensu tego rozwiązania, ale przynajmniej zgadzają się na niego dwie strony. Nie da się jednak uznać, że te pomysły mają cokolwiek wspólnego z tym, na czym obdarowywanie miało początkowo polegać.
Zrobiliśmy z tradycji najgorsze, co tylko mogliśmy — obowiązek. Podpisujemy umowy prezentowe, świąteczne regulacje.
Nie ma już niespodzianek, decydowania o tym, kogo w ogóle chcemy obdarować, bo przecież prezent to nie obowiązek. Znana jest cena, forma, a jeśli w ogóle da się czymś kogokolwiek zaskoczyć, to chyba tylko finezyjnym opakowaniem.
Jak wybrnąć z sytuacji, w której przychodzimy na Wigilię bogatszą niż zawartość naszego portfela i ilość naszych dobrych chęci?
Wycofać się ze świątecznego losowania, przynieść własne prezenty, zrobić swoje albo powiedzieć, że prezentem od nas będzie danie, które przyniesiemy na wigilijną kolację.