Jeśli powiem ci, że 5-latek potrafi wytropić wilka, uwierzysz? Potrafi z uwagą i bez marudzenia kroczyć po lesie całymi godzinami. Bo wie gdzie patrzeć, wie czego szukać. Las nie jest dla niego zieloną ścianą, lecz kopalnią informacji. Wydaje się niezwykłe? Tak się kończą mikrowyprawy!
Jest noc. Tak ciemna, że gdy zamykasz oczy, a potem otwierasz, nie widzisz różnicy. Po chwili dostrzegasz, że ta ciemność jest czarno-fioletowa. Niebo nad tobą jest pełne gwiazd i ma zupełnie inny kolor niż niebo w mieście. Nie miałeś pojęcia, że można widzieć naraz tyle błyszczących punktów. Jakby ktoś rozsypał brokat.
O tym, że stoisz bez ruchu w środku gęstego lasu, przypominają ci dźwięki. Łowisz każdy, bo tak naprawdę tylko słuch masz do dyspozycji z wszystkich pięciu zmysłów. Każdy dźwięk w tej sytuacji okazuje się piękny i niepokojący, każdy dźwięk coś znaczy.
Słyszysz szelest swojej kurtki, gdy ruszasz palcami w kieszeni. Słyszysz nieznane trzaski i szmery. Pod ręką czujesz bicie serca w drobnej klatce piersiowej swojego dziecka, które stoi tu razem z tobą. Tak samo nieruchome i wsłuchane. Nie boisz się tej ciemności ani tych trzasków. Właśnie dlatego, że ono jest z tobą.
Dziecko w ciemnym lesie, w którym jesteś z nim sam, sprawia, że tworzy się wokół was niewidzialna tarcza. Jak zaklęcie ochronne.
Jak nie bać się ciemności?
Świadomość, że to ty musisz chronić dziecko, sprawia, że przestajesz myśleć o swoim strachu, który – teraz już to widzisz – jest irracjonalny. Boisz się, ale wiesz, że jesteś tu z małym człowiekiem, który właśnie przeżywa coś absolutnie niezwykłego.
Ten spokój, opanowanie, to piękno, którego do tej pory nie znaliście i to, że jesteście razem, tworzy tarczę, której nie da się przebić. Czujesz to całym sobą.
I wtedy słyszycie przeciągłe wycie, które dobiega z krzaków nieopodal. Nikt się nie rusza. Małe serce pod twoją dłonią bije coraz szybciej, a jednak maluch się nie rusza. Nie próbuje uciekać. Mocno trzyma cię za rękę. Czekacie.
"Auuuu" – słyszycie ponownie. To zupełnie inne wycie, niż to znane z bajek. Jest dzikie, pełne tęsknoty. Znów nikt się nie rusza, nadal nic się nie dzieje, twoje zmysły wyostrzają się jeszcze bardziej, nadal się nie boisz. Bo macie swoją tarczę, która z każdą chwilą tej niezwykłej przygody jest jeszcze bardziej wytrzymała.
Co zrobić, żeby to przeżyć? Żeby rzucić zaklęcie ochronne stworzone z miłości oraz zachwytu? Zaklęcie tak silne, że ciemność budzi w tobie zachwyt, zamiast przerażać? Z kim i dokąd trzeba jechać?
By nauczyć się rzucać to zaklęcie pojechałam do Białowieży, a moim nauczycielem magii, jaką daje sam na sam z naturą, był Łukasz Długowski. Jednak przekonuje on, że nie trzeba ruszać się dalej niż na miejską łąkę i też można nauczyć się tam czarów...
Ekstremalnie i komfortowo
– Miałam kiedyś fatalny dzień w pracy. Wróciłam z niej aż iskrząca ze złości i nie mogłam się otrząsnąć. Po południu przyszedł po mnie Łukasz i poszliśmy na spacer. Byliśmy na Muranowie. W pewnym momencie powiedział do mnie: "zdejmij buty". Łukasz proponował mi już wcześniej różne dziwne rzeczy, więc zgodziłam się. Szliśmy okrężną drogą przez jakiś trawnik. Na boso. Po powrocie do domu poczułam się, jakby tego fatalnego dnia w ogóle nie było – opowiada żona Łukasza, Joanna w rozmowie z Sylwią Chutnik i Karoliną Sulej w "Barłogu Literackim".
Bo Łukasz i Joanna to małżeństwo zakochane w mikrowyprawach. Czyli przygodach w kontakcie z naturą, które są przystępne dla każdego i wszędzie, a każda z tych przygód to kolejna cegiełka do ochronnej tarczy. To lekcja, podczas której uczymy się, jak się chronić przed tym, co nam szkodzi i jak w sobie samym znaleźć remedium.
W Białowieży pod przewodnictwem Łukasza ja, mój 5-letni syn i kilka innych mam ze swoimi dziećmi tropiliśmy wilki. Szukaliśmy tropów, byliśmy w miejscach, w których polują, jedzą i wyraźnie dają znać: "to mój teren".
Tak, to brzmi, jak skomplikowana wyprawa. A jednak jej sens tkwił w tym, że robiliśmy wszystko ot tak, po prostu.
– Nie musisz krzesać ognia, jeść korzonków i przedzierać się przez chaszcze, żeby móc powiedzieć, że obcujesz z naturą. Moda na survival sprawia, że leżenie w hamaku w lesie jest lamerskie, a tak nie jest. To też przygoda z naturą. W przygodzie nie chodzi o to, co konkretnie robisz, tylko ile z przyrody czerpiesz – mówi Łukasz i dodaje, że aktywny wypoczynek na łonie natury nie oznacza spocenia się i wykończenia.
– Odchodzę od idei spędzania czasu aktywnie w formie wyzwań. Dążenia do celu. Jestem fanem idei 'cosy outdoor', czyli bycia na zewnątrz w komfortowy sposób. To jest leżenie na łące, chodzenie po lesie, spłynięcie rzeką. To wystarczy – puentuje.
I taka była nasza wyprawa tropem wilków. Komfortowa i ekstremalna jednocześnie.
Jak w baśni
Pierwsze zaskoczenie to jednocześnie pierwsze wrażenie. Adresu, pod którym miałam znaleźć Uroczysko Sosnówka, szukałam w małej, zupełnie nieturystycznej i niepozornej wsi. Dom okazał się ostatnim we wsi Orzeszkowo, a jego widok zapiera dech w piersiach.
Uroczysko Sosnówka wygląda trochę jak dom w Toskanii, a trochę, jak wiejski polski dworek. Kamienne ścieżki, wysokie kwiaty przy drewnianym płocie, leżaki na trawniku, który wchodzi bezpośrednio w las i biało-błękitne kolory domu robią wrażenie jak z baśni.
Potem jest jeszcze lepiej. Dom w środku jest przestrzenny i przytulny. Skrzypi drewniana podłoga, pachnie kwiatami, wszyscy jedzą przy wspólnym stole, ale każdy ma gdzie się schronić w swoim niedużym pokoiku. Nam trafił się taki z balkonem, z widokiem na las.
Pierwszy wieczór był "na oswojenie". Kolacja i ognisko. To wszystko. Dzieci mogły biegać, bawić się. Mamy leżeć, rozmawiać, razem jeść, poznać się. Łukasz pokazał dzieciom, jak rozpalać ognisko czipsami (serio!) i zaproponował zabawę zainspirowaną zwyczajami Indian.
Ten, kto ma kamień, ma prawo głosu. Reszta milczy i słucha. Można było opowiedzieć cokolwiek. Klimat rodzinnego pikniku, nic nie zapowiadało wielkiej przygody...
Dopiero w trakcie ogniska dowiedzieliśmy się, że dziś pierwszy raz pójdziemy do lasu. Dobrze po zmroku. Pójdziemy tam, gdzie wilki były jeszcze przed chwilą.
W wilczym domu
Dzieci miały gwizdki i niektóre też latarki-czołówki. – Kiedy wejdziemy w las, rozejdziecie się tak, by między wami były kilkumetrowe odstępy. Zrobimy to w milczeniu. Nie będzie można się odezwać, a waszym zadaniem będzie wsłuchać się w to, co dzieje się wokół – mówił Łukasz, zanim wyszliśmy z Uroczyska.
Poczułam się tak, jakby mi ktoś w środku zimy kazał wskoczyć do jeziora. Przed nami rozpościerał się gęsty las. Tak ciemny, że wydawał się głęboki jak studnia. Dzieci szły jak zaczarowane, a ja nie miałam pojęcia, co się wydarzy – ktoś zacznie krzyczeć? Ktoś spanikuje? Czy mój 5-latek w ogóle odważy się tam wejść? Dotąd bał się ciemności...
Od tego momentu wiedziałam, na czym będzie polegała ta wyprawa. Na uważności i spokoju. Na braniu rzeczy takich, jakie są, co buduje poczucie bezpieczeństwa. Na odkrywaniu, że mamy to w sobie.
Weszliśmy w ten las, zobaczyliśmy czarno-fioletowe posypane brokatem niebo, wyłapywaliśmy każdy dźwięk z ciemności. Od tego momentu byliśmy z naturą w pełni i tak naprawdę. Wróciliśmy o północy. Zupełnie odmienieni.
Poczułam to, co Joanna. Zapomniałam o wszystkim. Że jechałam na miejsce 6 godzin i że cały dzień byliśmy zmęczeni upałem. Że przez pierwszych 200 km wyliczałam w głowie rzeczy, których nie wzięłam. Że zgubiłam ładowarkę, że nie zdążyłam odebrać służbowej poczty przed tym krótkim urlopem... Teraz nie liczyło się już nic. Moje dziecko czuło podobnie.
Kolejnego dnia ruszyliśmy około 10. Przygotowania były dość długie. Spodnie trzeba włożyć w skarpetki, spakować wodę, ale nic zbędnego. Dokładnie wypsikać się sprayem na kleszcze i komary, założyć czapkę... Wykonywaliśmy te wszystkie czynności, jak rytuały przed wielkim wydarzeniem, jakim było wejście do lasu.
Bo poprzedniego wieczoru las przestał być skupiskiem drzew, krzaków i mchu. Był świątynią. Już dzień wcześniej mogliśmy się przekonać, że są w nim wilki. Widzieliśmy ich tropy, tuż pod Uroczyskiem. Chodziliśmy po wilczym domu i teraz szykujemy się, by znów do niego wejść.
Łukasz nie prowadzał nas drogami, więc dzieci miały trochę przeszkód do pokonania. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się przy pniu, kamieniu, czy na polanie, gdzie bywają wilki. Uczyliśmy się rozpoznawać ich tropy, wskazywał nam je Łukasz.
Dla dzieci była to wielka frajda, choć znaleziskiem bywał np. kawałek kości. Mój 5-latek znalazł pozostałości po wilczym obiedzie w postaci kawałka zwierzęcego kręgosłupa. Przywiązał się do tego znaleziska tak bardzo, że kwadrans zajęło mu rozstanie z kością. I było to rozstanie bardzo bolesne.
Łukasz potrafi mówić tak, by dzieci słuchały i to wcale nie oznacza, że stawia na "moc atrakcji" podczas spaceru po lesie. Przeciwnie. Mówi rzeczy ciekawe i mądre w przystępny sposób. To naprawdę wystarczy.
Potrafi postawić granice, a jednocześnie daje wielkie poczucie bezpieczeństwa. Nawet wtedy, gdy na jego komendę kilka mam z dziećmi zdejmuje buty i wchodzi do rzeki, której dno to czarny muł i gałęzie. Serio!
Mikrowyprawy w głąb siebie
Po kilku godzinach spaceru z Łukaszem okazuje się, że las nie jest dziki i niedostępny. Jest dziki i przyjazny. Kiedy podejdziemy do niego z szacunkiem i wykorzystamy daną nam wiedzę, wtedy możemy doświadczyć prawdziwej bliskości. Z sobą samym i z własnym dzieckiem.
Bo gdy boi się wejść do ciemnej klatki schodowej, nie damy mu tej samej czułości i zrozumienia, co w chwili, gdy sami umieramy ze strachu przed ciemną ścianą lasu. Gdy damy dziecku zabawki i będziemy patrzeć, jak ich używa, nie poczujemy tej samej radości, co w chwili, w której razem wejdziemy do nieznanej nam rzeki, a potem na obłocone, brudne nogi będziemy zakładać skarpety i buty, nie martwiąc się o nic.
Ta wspólność przeżywania i otwarcie się na nowe reakcje, swoje i dziecka, jest niezastąpiona. To wejście na kolejny etap budowania więzi. I ten niezwykły efekt daje właśnie prawdziwe obcowanie z naturą.
Wspólne tropienie wilków pod opieką Łukasza przełamuje stereotyp bycia w naturze jako czegoś niebezpiecznego i męczącego. Przeciwnie. To robienie dokładnie tego, co powinniśmy robić w danym momencie. To natura dyktuje nam warunki, a w zamian oddaje nam to, co najlepsze: spokój, bliskość. To pokazuje Łukasz, to w lot podłapują dzieci.
– Przygoda jest wszędzie. W górach, na morzu i w mieście. Da się ją przeżyć po pracy, przed pracą albo w nocy. Nie trzeba być ani atletą, ani ryzykantem. Wystarczy rzut beretem od domu i kilka wolnych godzin – pisze Łukasz. Jego zdaniem nie trzeba wyjeżdżać, by przeżyć to, co wydarzyło się dla mnie i mojego syna w Białowieży. – Mikrowyprawy robią więcej dobrego niż każdy napisany przeze mnie tekst – dodaje.
Mikrowyprawy z Łukaszem to również spływy tratwą po Biebrzy i safari w Bieszczadach, czyli tropienie niedźwiedzi. Jednak sami na swoją mikrowyprawę możecie udać się, gdzie wam się żywnie podoba.
– Na początku naszej znajomości Łukasz zabrał mnie na nocleg nad Wisłą w środku tygodnia. Przespaliśmy się w namiocie, było pięknie, ale na 9 trzeba było dojechać do pracy. Musiałam urządzić sobie toaletę polową, jedna z koleżanek zastała mnie w firmowej łazience, jak pucuje sobie stopy czarne od nadwiślańskiego żwiru. Po takim doświadczeniu rano czułam się, jakby za mną był co najmniej weekend. To naprawdę działa – opowiada Joanna.
A jeśli weźmiecie ze sobą dziecko, przy okazji razem potrenujecie zaklęcia ochronne! Gwarantuję.
Tropienie wilków z Łukasz Długowskim: link Mikrowyprawy blog: link Mikrowyprawy Instagram: link Mikrowyprawy Facebook: link W sprzedaży jest również książka Łukasza pt. "Mikrowyprawy w wielkim mieście"