Wydawało się, że wojna o reformę edukacji już wygasa, kiedy tzw. "podwójny rocznik" otrzymał swoje plany lekcji na nowy rok szkolny. Matematyka o 19.00, ostatni autobus, który odjeżdża spod szkoły długo przed zakończeniem lekcji, przerwa obiadowa trwająca 5 minut? Dla Ministerstwa Edukacji nie było problemu. Okazuje się, że również niektórzy rodzice dostrzegają jasne strony tej sytuacji.
We wrześniu w szkołach spotkają się absolwenci gimnazjów i podstawówek – łącznie około 700 tys. osób. Dla porównania w poprzednim roku szkolnym pierwszoklasistów było tylko 474 tys. Przepełnione szkoły radzą sobie z "deformą" edukacji, skazując uczniów na szereg niedogodności. Porozmawialiśmy o tym m.in. z mamą ucznia klasy biologiczno-chemicznej w liceum z Bochni, którego plan lekcji udostępnił Robert Biedroń.
"Nie wspominam tego jako traumy"
– Liceum, które wybrał mój syn, zawsze było dwuzmianowe, ale nie spodziewałam się, że w tym roku aż cztery razy w tygodniu pierwszaki będą kończyć o 19.30. Ostatni autobus do miejscowości, w których mieszkają uczniowie, odjeżdża o 18.00, a pociąg dociera w okolice szkoły dopiero o 21.00. Ten problem trzeba załatwić w pierwszej kolejności, bo w podobnej sytuacji będzie 16 klas pierwszych, a w 2020 aż dwa roczniki – opowiada Basia, mama 15-letniego Dawida.
Chłopak może pożegnać się z ulubionymi zajęciami dodatkowymi, o 20.00 na żadnym basenie się już ich nie prowadzi. Zdobywanie wiedzy też będzie miał utrudnione: matematyka, biologia i chemia są w planie od 18.45 do 19.30. Trudno o tej porze o koncentrację. Tym bardziej, że cała rodzina wstaje rano, Dawida poranny sen – mimo że dłuższy – głęboki nie będzie.
– Też w liceum chodziłam na drugą zmianę, nie wspominam tego jako traumy. Dlatego dostrzegam, że ta sytuacja tylko częściowo jest winą reformy, bo choć zawsze były zmiany popołudniowe, to nigdy lekcje nie kończyły się aż tak późno. No i tylko jeden rocznik miał "na popołudnie"– komentuje pani Basia.
Jest jednak najbardziej sceptyczną z moich rozmówczyń. Czy dostrzega jakiekolwiek plusy? Tak, przynajmniej syn zje obiad przed szkołą.
"W śniegu biegniesz bez kurtki"
Choć syn pani Ewy spod Wrocławia ma podobny plan lekcji, ona uważa, że afera jest rozdmuchana, bo lekcje na 13.00 to wspaniały pomysł.
– Reforma edukacji wygląda jak złośliwy żart, ale czasami opozycja doszukuje się negatywnych skutków tam, gdzie ich akurat nie ma. W niektórych szkołach ścisk, krótkie przerwy i siedzenie do 19.50, to wynik reformy i podwójnego rocznika, ale z całą pewnością nie we wszystkich. Ja chodziłam do szkoły wiele lat temu i też tak było – mówi mama Wojtka.
Najpierw opowiada o krótkich przerwach: liceum, którego była uczennicą, składało się z dwóch budynków, między którymi trzeba było krążyć. – Jak masz 5 minut, by zimą przebiec z jednego budynku do drugiego, to nie masz szans nawet wejść po kurtkę do szatni, więc w śniegu biegniesz bez. Czasem tuż po WF-ie, czasem z pełnym żołądkiem po obiedzie zjedzonym w 3 minuty. To był nieludzki hardkor, ale tak było i nikt się nad tym szczególnie nie zastanawiał – opowiada.
Cieszy się z dyskusji na temat (zbyt) krótkich przerw, bo te generują stres i koło niefortuny kręci się coraz szybciej, ale dwuzmianowość szkolną popiera, bo sama ją uwielbiała. Wysypiała się i siadała do odrabiania lekcji ze świeżą głową.
Wieczorne powroty do domu oznaczały, że tego dnia czeka ją już tylko relaks. Dzieci, które chodzą na poranną zmianę, muszą nie tylko zrywać się skoro świt, ale też po szkole znowu się uczyć. Jej zdaniem to dokładnie tak, jakby dorośli po powrocie z pracy znowu musieli do niej siadać. Szanse na regenerację są zerowe.
– Dziecko, które idzie na drugą zmianę, nie zaczyna dnia od stresówki, że się spóźni. To bardzo ważne. Jako dorosła osoba wyznaję zasadę: najpierw przyjemności, a potem obowiązki, bo żeby lubić wykonywać swoje obowiązki, trzeba być wypoczętym i pozytywnie nakręconym. Jak się chodzi na 13.00, to tak się da, jak na 8.00 – nie ma bata. Zawsze poranek to będzie pęd i stres, a wolny rozbieg to najlepszy początek dnia, powie to każdy psycholog, terapeuta i buddysta – podkreśla pani Ewa.
"Przynajmniej zobaczy słońce"
Pani Wanda sprawę widzi tak: lekcje powinny być od 9.00 do 15.30, wśród przerw przynajmniej jedna 20-minutowa, na resztę powinno wystarczyć 10 minut. Dzieciaków w klasie maksymalnie 25, koniec i basta.
Nie udało się. – Córka kończy lekcje codziennie po 19.00. Uważam, że to porażka systemu, ale nie można o wszystko obwiniać partii rządzącej, starszy syn był w liceum 10 lat temu, było podobnie. Trzeba się buntować, ale nie przeciwko samemu PiS-owi. To tylko niektórych podjudzi, a przecież chodzi nam o dobro wszystkich dzieci – tłumaczy.
Cieszy się, że jej córka przynajmniej będzie widywała słońce zimą. Dzieciaki z pierwszej zmiany na ogół wychodzą ze szkoły, kiedy już się ściemnia, ona wtedy do tej szkoły dopiero będzie szła. Może iść na spacer i zakupy, nie czytać przy nocnej lampce.
– Skoro nie ma wyboru, to trzeba szukać plusów – kwituje pani Wanda, którą drażnią tylko zbyt krótkie przerwy i planuje w tej sprawie złożyć skargę do dyrektora. – Znalazłam jeszcze jedną zaletę: Moni wreszcie nie będzie trzeba wyciągać siłą z łóżka. To nigdy nie była jej najmocniejsza strona – dodaje.
Przesunięta doba nastolatka
Mityczne i upragnione przez niektórych "wyspanie się" jest jednak krytykowane przez psycholożkę dziecięca Aleksandrą Piotrowską, która przypomina badania, z których wynika, iż rytm dobowy u nastolatków jest z natury przesunięty – późno chodzą spać i późno wstają.
– Niektórzy naukowcy uważają, że 8.00 to zbyt wczesna godzina na rozpoczęcie lekcji, ale to kwestia przesunięcia o godzinę, może półtorej. Perfekcyjnie byłoby, gdyby do szkoły chodziło się na 9.30. Ale nie na 13.00! Proszę zwrócić uwagę, że przez cały rok szkolny dzieci nie będą mieć możliwości "życia za dnia" i to może mieć swoje konsekwencje – zauważa. Jej zdaniem mleko się już wylało, więc dziwi ją lament rodziców na chwilę przed rozpoczęciem roku szkolnego. Dwuzmianowość po reformie była oczywistością.
Tymczasem, jak twierdzi dyrektorka liceum w Bochni w rozmowie z Darią Różańską, problem z "życiem za dnia" był od zawsze. – Mamy na przykład sportowców. Oni ubolewają, że nie mogą korzystać z treningów albo muszą się na nie zwalniać z zajęć lekcyjnych. To samo z chórzystami. W tej sytuacji uczniowie albo próbują to łączyć, albo na rok wybierają inną szkołę – powiedziała Jolanta Kruk.
Nie znaczy to, że należy przestać o tym rozmawiać
Zdaniem pań Ewy i Wandy, dziś wszyscy jesteśmy bardziej świadomi i zaczynamy się buntować. To światełko w tunelu.
– Buntują się rodzice, którzy przestali myśleć w kategoriach "za moich czasów" i zaczęli dostrzegać, że rzeczywistość ich dzieci nie musi być tak samo trudna, więc zaczęli walczyć i podnosić alarm – że za dużo prac domowych i stresu, krótkie przerwy.
Buntują się nauczyciele, bo przestają się zgadzać na coś, co latami ich uwierało, ale dopiero teraz mają odwagę o tym mówić, bo dopiero teraz jest na taką debatę przestrzeń. Dzięki temu zaczynamy dostrzegać, że to że od lat coś jest jakieś (np. szkoły są przepełnione) nie znaczy, że należy się z tym godzić i się dostosować. Nie zwalałabym tego jednak na konkretnych polityków – tłumaczy.
Tymczasem pani Wanda uważa, że jeśli wszyscy dojrzejemy do tego punktu widzenia, pole do rozmowy znacznie się rozszerzy. – Zamiast szukać źródła problemu, poszukajmy jego rozwiązania – apeluje.