Właściwie co wakacje media zalewają historie o dzieciach i młodzieży, która na koloniach i obozach "robi straszne rzeczy". Aż trudno uwierzyć! Papierosy i alkohol to zaledwie początek listy przewinień młodych ludzi. Porozmawialiśmy z Magdą, która opiekowała się dziećmi podczas wyjazdów wakacyjnych, żeby dowiedzieć się, czy rodzice faktycznie mają się czego bać...
Kiedy pierwszy raz pojechałaś na kolonie jako wychowawczyni?
Od razu po skończeniu pierwszego roku pedagogiki specjalnej zakwalifikowałam się na wyjazd z dziećmi z rodzin dysfunkcyjnych. To było trudne i jednocześnie niezwykle doświadczenie.
W kolejnym roku pojechałam już z prywatnym biurem podróży. To były dwie różne rzeczywistości, zupełnie odmienne doświadczenia.
Dzieci z rodzin dysfunkcyjnych wymagają innej opieki?
Tak, szczególnej, psychologicznej. Była z nami psycholog, niezwykła kobieta, bardzo zaangażowana. Nauczyła mnie przez te dwa tygodnie więcej, niż mogłabym sobie życzyć.
Dzieciaki miały zapewnione atrakcje, wycieczki po górskich szlakach, ogniska. Jednak do dziś myślę, że to nie było to, czego potrzebowały najbardziej...
... potrzebowały uwagi?
Tak, uwaga była dla nich najważniejsza. Skupienie dorosłego na ich osobach, czyli coś, czego nie zawsze doświadczały w domu.
To było chyba spore wyzwanie?
I tak, i nie. Było bardzo trudno, ale te dzieci tyle emocji ci oddają, że zapominasz o wysiłku. Jeśli chodzi o dystans i relacje, jakie udało się nam nawiązać, te były bez porównania bardziej szczere i głębsze niż te z dziećmi z prywatnych kolonii.
Każda grupa była wspaniała, jednak dzieciaki z prywatnych wyjazdów oczekiwały atrakcji, zajęć, a nawet wykazywały postawy roszczeniowe. Nie skupiały się na nawiązywaniu relacji. Ani z gronem pedagogicznym, ani między sobą.
Ale chyba w tej pierwszej grupie zdarzały się dzieci wycofane, zamknięte, które unikały kontaktu?
Tak, szczególnie bliska mojemu sercu pozostała dziewczynka, która przez pierwsze dni nie chciała wychodzić z pokoju. To było dziecko straumatyzowane sytuacją w domu rodzinnym. Unikała koleżanek, wychowawców, nie chciała się myć. Miała nadzieje, że jeszcze bardziej nas do siebie zniechęci. Kiedy zobaczyła, że nie zignorujemy jej potrzeb, nie jest w stanie nas od siebie odepchnąć, rozpoczął się piękny proces przemiany.
W drugim tygodniu zaczęła się uśmiechać i rozmawiać ze mną, kiedy się rozstawałyśmy, pozwoliła na uścisk. To było niesamowite.
Czy jako opiekunka mogłaś liczyć na profesjonalne wsparcie psychologiczne? Pracowałaś jednak w specyficznych, trudnych warunkach.
Profesjonalne wsparcie psychologiczne to duże słowo. Na koloniach z dziećmi z rodzin dysfunkcyjnych spałam 3-4 godziny na dobę. Większość doby spędzaliśmy z dziećmi, a kiedy one były już w łóżkach, rozmawialiśmy do późnych godzin nocnych. Między innymi z panią psycholog, która zajmowała jednocześnie stanowisko kierownicze. Myślę, że tylko dzięki tym rozmowom tak dobrze przez to przeszliśmy – i my, opiekunowie, i dzieci. To było bezcenne doświadczenie. Sen schodził na dalszy plan.
Byłaś w stanie dostrzec przemianę, jaką przechodziły dzieci? Widziałaś, że dla nich to wspaniały czas na "oderwanie się" od problemów w domu?
Oczywiście. Dwa tygodnie to dużo i mało jednocześnie. Dla nich to był wystarczający czas na to, żeby złapać oddech, ale też zatęsknić za tymi, którzy ich w domach kochali. A mieli takie osoby! To, że rodzina nie funkcjonuje prawidłowo, albo nie ma zasobnego budżetu, nie wyklucza miłości. Wśród dzieci były takie, które miały dokąd wracać. Inne, cóż, wierzę, że otrzymywały pomoc również po powrocie.
Przejdźmy do wyjazdów z biurem podróży. Wtedy opiekowałaś się zupełnie innymi dziećmi...
Tak. W niczym nie gorszymi ani lepszymi od poprzednich. Po prostu innymi. W większości z pełnych, średnio lub bardzo zamożnych rodzin. Takie dzieci nawet, kiedy mają kilka lat, patrzą na świat zupełnie inaczej. Paradoksalnie w tej grupie częściej miałam problemy z dyscypliną, utrzymaniem zgody w grupie.
Kolonie z prywatnym biurem nauczyły mnie natomiast czegoś innego. Przekaz wyjazdu był niezmącony: "Jesteśmy tu dla dzieci. Całą dobę, bez względu na zmęczenie czy inne czynniki". To podejście bardzo mnie męczyło i do dziś nie jestem w stanie w pełni go zaakceptować. Byłam wykończona. Plan aktywności i posiłków był wyliczony co do minuty – i nie ma w tym ani odrobiny przesady.
Co robią dzieci na takim wyjeździe?
Nie były to byle jakie aktywności, tylko takie, które naprawdę wymagały 100 proc. zaangażowania. Prowadziłam zajęcia na wodzie, w terenie, jeździliśmy na wycieczki rowerowe, organizowaliśmy podchody. Wieczorami zawsze braliśmy udział w dużej imprezie ogólnej dla wszystkich dzieciaków. To były duże wydarzenia (na przykład maratony pływackie) i przygotowanie do nich nie akceptowało kompromisów.
Do późnych godzin nocnych, kiedy dzieci były w łóżkach, kadra kierownicza prowadziła zebrania. Nie polegało to na wspieraniu siebie czy rozmowie z drugim człowiekiem, tylko organizowaniu dnia następnego. Po wejściu do pokoju miałam siłę tylko na krótki prysznic i kilka godzin snu, który nierzadko był przerywany pojawieniem się dziecka w drzwiach pokoju. Bo bolał brzuch albo nie mogło spać.
To absolutnie zrozumiałe, byliśmy tam dla dzieci. Chcę tylko powiedzieć, że taka praca na pewno nie jest dla wszystkich. Zdarzało się, że wychowawcy rezygnowali w czasie trwania kolonii. Pomimo kar finansowych, po prostu nie dawali sobie rady.
Poza obciążeniem fizycznym w grę wchodzi również zmęczenie psychiczne. W końcu odpowiadasz na kilkoro dzieci, nic nie może im się stać...
Miesiąc takiego funkcjonowania na pewno potrafi wiele nauczyć. Odpowiedzialność? Niesamowita. Czujność jest wzmożona nawet w czasie snu.
Przy "czasie zorganizowanym co do minuty", dzieci miały, chociaż chwilę tylko dla siebie?
Na tym wyjeździe, który wspominam, było to dosłownie pół godziny wolnego czasu w ciągu dnia.
Ojeju...
Nie wiem, czy oceniać to jako złe. Dzieci się nie nudziły, a rodzice chyba boją się nudy. Nie wyglądały na znużone ani za bardzo przebodźcowane. W przeciwieństwie do kadry.
Zdarzyły ci się jakieś sytuacje "niebezpieczne", takie, w których musiałaś stanowczo reagować? To zawsze o nich robi się głośno w mediach...
Bez przerwy musiałam reagować na to, co się dzieje, bo kiedy masz pod opieką dziesiątkę dzieci na środku jeziora w kajakach, nie ma mowy o uśpieniu czujności.
Jednej konkretnej sytuacji nie miałam. Raz dziewczynka rozcięła sobie przy mnie głowę. To był absolutny wypadek, po prostu byłam w tym samym pokoju, czytałyśmy książkę, a ona niesamowicie się wierciła. Uderzyła w drewniane oparcie od kanapy. Nie było w tym mojej winy, ale czułam się z tym źle.
Co uważasz za najbardziej pozytywny aspekt takich wyjazdów? Zarówno dla ciebie, jak i twoich podopiecznych.
Praca na koloniach to chyba zajęcie zawodowe w moim życiu, które paradoksalnie nauczyło mnie najwięcej. Przede wszystkim przekraczania granic własnych możliwości fizycznych i psychicznych. Może zabrzmi to banalnie, ale tak czuję. Odpowiedzialność za dzieci, które ktoś ci powierzył, wymaga dojrzałości lub tę dojrzałość w tobie rozwija. To niezwykła przygoda.
A dzieci? Cóż, każde wyniesie z takiego wyjazdu coś innego. Nie wszystkie dzieci decydowały się nawet na to, żeby zostać do końca. Rodzice musieli po nie przyjechać, ale to normalne. Każde dziecko jest inne. Miałam pod opieką niezwykłą dziewczynkę, która była tak doświadczona w tego typu wyjazdach, że nie było z nią najmniejszych problemów, a do tego widziałam, jak realnie cieszy ją każda aktywność. Dla takiego szczęścia warto to wspólnie przeżyć.