Rekrutacja do szkół średnich nigdy jeszcze nie była tak stresująca. Udział w wyścigu bierze 727 tys. uczniów – rocznik 2003, 2004 i częściowo 2005 – ci, którzy poszli do szkoły w wieku 6 lat. Oznacza to, że nawet osoby z czerwonym paskiem na świadectwie mogą od września wylądować w tzw. szkole branżowej, która po reformie edukacji zastąpiła zawodówkę. O tym, dlaczego tak jest i co należy zrobić, żeby uratować nastolatków od zapisania się w historii jako "stracony rocznik", opowiada nam Anna Ostafin – wychowawczyni ostatniego rocznika gimnazjalistów, nauczycielka WOS-u i członkini komisji rekrutacyjnej w XLI Liceum Ogólnokształcącym w Krakowie.
Zanim porozmawiałyśmy, napisała na Facebooku, że w Krakowie do szkół średnich nie dostało się 2500 dzieci, w Warszawie 7000 – w tym wielu uczniów dobrych i bardzo dobrych. Symbolicznie zaprosiła więc do komisji rekrutacyjnej byłą minister edukacji, Annę Zalewską. "Bo może zna jakieś inne odpowiedzi na pytania na które nam, nauczycielom jest teraz ciężko odpowiedzieć. Może poradzi coś tym rodzicom i spojrzy w oczy tym dzieciakom.”
Wierzyła pani w zapewnienia Ministerstwa Edukacji, czy choćby krakowskiej kurator oświaty, że miejsce dla wszystkich dzieci w liceum się znajdzie, bo przecież klas będzie dwa razy więcej niż zazwyczaj?
Nikt w to nie wierzył, wydaje mi się, trzeba było być bardzo naiwnym, żeby wierzyć. Należę do tych, którzy protestowali dwa lata temu przeciw reformie. Zapewniano nas, że po pierwsze nie będzie dwuzmianowego nauczania, a po drugie: że wszyscy będą mieli miejsca. Tylko że nie da się tego zrobić, bo lokalowo jest to niemożliwe. W Krakowie jednemu liceum przydzielono lokale w ambasadzie, więc mogą otworzyć więcej klas. Ale u nas w budynku nie zmieści się 12 klas pierwszych, maksimum to może 10, gdybyśmy chcieli uczyć codziennie od rana do 20.
Nawet wtedy nie wszystkie dzieci zostaną przyjęte. Dla porównania – ile osób nie dostało się do szkół średnich w zeszłym roku?
W pierwszej rekrutacji około 1000 osób. To i tak było sporo, bo szkoły ograniczały liczbę miejsc, wiedząc, że będą musiały przyjąć więcej uczniów w tym roku. Przepaść jest ogromna. 2500 dzieci to są dwa duże licea, które trzeba byłoby otworzyć w samym Krakowie. A przecież w Warszawie jest prawie trzy razy gorzej.
Są tacy, którzy mówią, że po prostu byli lepsi, że są szkoły branżowe, a matura nie jest każdemu potrzebna.
Do tej pory było tak, że przez 2-3 lata dało się przewidzieć progi punktowe do konkretnych szkół, teraz progi szaleją – my jesteśmy nowym liceum, a takie nigdy nie jest oblegane. W tym roku próg przyjęcia podskoczył o kilkadziesiąt punktów! To pokazuje, jak ogromna jest to zmiana.
Przychodzą do nas dzieci, które nigdzie się nie dostały, a mają po 150-160 punktów na 200. To nie jest mało – przy takiej liczbie punktów wiadomo, że dzieciak jest fajny, uczył się, choć nie jest super prymusem, który brał udział w olimpiadach. Ale jest rzetelny. I taki człowiek, jeśli się przestrzelił, zostanie na lodzie.
Nie dostał się do tych najlepszych szkół, ale spokojnie mógłby iść do takiego o średnim poziomie. Tylko że tam dla niego nie będzie już miejsca?
Nawet jeśli ktoś, kto wcześniej złożył tam papiery, będzie miał 80 punktów, to go nie wyrzucą. W efekcie ta osoba, która uzyskała 70 punktów więcej będzie musiała iść do znacznie gorszej szkoły. Gdziekolwiek, tam gdzie będzie miejsce. A mówimy o uczniach czwórkowo-piątkowych! Niektórzy z nich przychodzą teraz z podaniami do wszystkich szkół w Krakowie, mają wydrukowane 30 podań.
Odnosząc się jeszcze do tych komentarzy o braku konieczności zdawania matury: trzeba być idiotą, żeby twierdzić, że to jest niepotrzebne. Nawet jak idziesz do pracy w sklepie spożywczym, to cię o tę maturę pytają. Mam znajomego, który jej nie ma i ciężka jest jego droga przez życie.
I jest jeszcze jedna rzecz: tym dzieciom odebrano możliwość wyboru i decydowania o swoim życiu. Bo my jako dorośli możemy sobie twierdzić, że oni się nadają do szkoły branżowej czy ogólniaka, ale oni nie mają szans się sprawdzić. A w zeszłym roku by mieli.
Są załamani.
Widzę codziennie, jakie szkody psychiczne im to wyrządza. Przychodzą dzieci, które się trzęsą, którym ręce latają, mają łzy w oczach. Kiedy oni mówią, że się nigdzie nie dostali, to ja czuję ten wstyd, który od nich bije. Czują się jak idioci, "przegrywy". Zawsze staram się mówić, że to jest wina systemu, a nie ich. Ale oni przeżywają ogromny stres. Ten system jest niewydolny, wszyscy zastanawiamy się, co zrobić, żeby przyjąć jak najwięcej dzieci.
Gdyby miała pani jakąkolwiek moc sprawczą, jak widziałaby pani rozwiązanie tej sytuacji?
W tym momencie nie ma dobrego rozwiązania, ale na pewno powinno się otworzyć najwięcej klas w dobrych liceach i wprowadzić dwuzmianowość. Miasto powinno udostępniać lokale szkołom i wydać pozwolenia na zwiększenie limitu osób w klasie. Do tej pory u nas ten limit wynosił 28-29. Z tym, że powiększenie limitu do 32 czy 35 to jest masakra. To jest hardcore, w którym nauczyciel nie ma nawet minuty na dziecko, jeśli odliczy się te wszystkie kwestie organizacyjno-przygotowawcze.
Ale jeśli tego nie zrobimy, dobrzy uczniowie trafią do odpowiedników zawodówek. Nauczyciele chcą się przed tym chronić, ale chyba nie ma innej opcji.
Jeśli szkoła będzie działała w dwóch filiach – np. na dwóch końcach miasta – i nauka w niej trwałaby do 20.00, nauczyciele znowu zaczną strajkować.
Nie wiem, czy strajk wybuchnie – jest mnóstwo ludzi, którzy nie zastrajkują drugi raz ze względu na kasę, na której utratę nie mogą sobie pozwolić. I ze względu na to, jak ich potraktowano.
Ale nie ma chyba innego wyjścia niż właśnie dwuzmianowość i nowe filie. Oczywiście można otworzyć nowe szkoły, ale to nie jest w tym momencie do zrobienia. O tym trzeba było myśleć w grudniu.
Jaki jest najgorszy scenariusz dla dziecka, które miało ponad 150 punktów i nie dostało się do najlepszych szkół, a w tych nieco gorszych też już nie będzie miało miejsca? Szkoła branżowa albo prywatna?
Prywatne szkoły były obłożone już w marcu, to już nie jest opcja. Wiele osób wpadło na ten pomysł, więc te szkoły już nie prowadzą naboru. A co dziecko może zrobić? Może z gorszej szkoły próbować się przenosić, ale to jest stracony rok.
Czy ze szkoły branżowej da się przenieść do prestiżowego liceum?
Nie sądzę. Z doświadczenia wiem, że w takich sytuacjach przyjmuje się raczej “znajomych znajomych”. Takim szkołom zależy na tym, żeby mieć renomę, więc jakby to wyglądało, że ze szkoły branżowej ktoś się przenosi tam?
Minister Edukacji zrzuca winę na samorządy.
Tak, ale ja nie wiem, co samorząd miałby zrobić – wybudować budynek? Szczególnie, że to czy po reformie gimnazjum stanie się liceum czy podstawówką, zostało ustalone odgórnie. I okazało się, że ilość liceów jest niewydolna.
Tak więc Zalewska zrzucała winę na samorządy, a pod moim postem na Facebooku pojawiają się z kolei komentarze, że “zagłosowaliście na PiS, dostaliście 500 plus, daliście się sprzedać”. Sęk w tym, że dzieci na PiS nie głosowały, one nie są podzielone politycznie, zazwyczaj poglądów politycznych specjalnie nie mają – uczę WOS-u, wiec mniej więcej wiem, jak to wygląda. A to one na tym cierpią.
Ktoś powinien powiedzieć na głos, że przeprasza te dzieci. One powinny usłyszeć taki komunikat. Od 2 lat słyszą, że są podwójnym rocznikiem, że muszą się starać, bo nie będzie nigdzie dla nich miejsca. Ja też przez pół roku im to powtarzałam, aż przyszła do mnie mama jednego dziecka, mówiąc, że ono już nie może tego słuchać. Uznałam, że ma rację. I zaczęłam im powtarzać, że sobie poradzą.
Ale nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak. Dzieciaki trwają w zawieszeniu, rodzice są przerażeni.
Oni są wszyscy w strasznym stresie. Ci, którzy się dostali mówią tylko “boże, czy możemy już jechać na wakacje? Niech pani powie, że to jest już wszystko”. Widać, że czują ogromną ulgę.
Ale gros przychodzi i odbywa ze mną rozmowę pt “czy jest szansa na przyjęcie syna/córki”. Ja odpowiadam, że nie mam zielonego pojęcia, my dopiero teraz mamy pełne listy, nie mamy pojęcia, ile osób potwierdzi chęć uczenia się. Pewne jest to, że dobre licea są już obłożone, jak ktoś się dostał, to już tego miejsca nie odda – każda osoba może dostać się tylko do jednej szkoły.
Bardzo chętnie bym porozmawiała z Zalewską i zapytała jej, co mówić tym dzieciom, bo ja tego nie wiem. Jest mi z dnia na dzień coraz bardziej przykro, rzygać się chce, jak się na te wszystkie dramaty patrzy. Bo to są naprawdę fajne dzieci. Nie wiem, co im powiedzieć. Okazuje się, że mogą być straconym rocznikiem.