Jeśli słyszałaś kiedykolwiek o syndromie Tinderelli, to zapewne w mocno ironicznej otoczce. Z takim syndromem boryka się człowiek, który założył konto na Tinderze czy innej tego rodzaju aplikacji, ale nie zamierza wybrać się na żadną randkę, tylko niczym Cinderella (albo nasz swojski Kopciuszek) ucieka z balu, zanim wybije północ. Tinderellę od Cinderelli różni tylko fakt, że pantofelka po sobie nie pozostawia. Znika bez słowa i śladu.
Atencjusz i seks, który przeszedł koło nosa
O ile nawet prowadzące do prawdziwej relacji seks/randko/miłościoaplikacje wciąż nie cieszą się powszechnym uznaniem, o tyle osoby, które korzystają z nich bez zamiaru realnego poznania osoby po drugiej stronie łącza, uchodzą za rozgrymaszonych atencjuszy. Za osoby albo zalęknione, niepewne i wypełniające sobie życie substytami albo znudzone, które nie mają w życiu celów i pasji, dysponują za to czasem na "pierdoły".
Bardziej, jako społeczeństwo, jesteśmy w stanie zaakceptować Japończyka, który zaprogramował sobie lalkę-robota, z którą wziął ślub. On bowiem przynajmniej tej lalki nie krzywdzi (póki co, kto wie, co technologia przyniesie), a Tinderella w swojej aplikacyjnej podróży niejedną, rozgrzaną potencjalną partnerkę (lub partnera) może rozczarować.
Niektórzy twierdzą, że ludzie na łączach internetowych się w sobie zakochują, albo – na Boga – przynajmniej liczą na dobry seks. I nawet jeśli ktoś twierdzi, że Tinder to seksualny odpowiednik McDonalda, w którym kanapka zawsze będzie ciepła, na czas i identyczna w smaku, to jest w błędzie. Może ktoś już sobie wyobraził, że łoże chce dzielić właśnie z naszą Tinderellą. A tu klops.
Czy naprawdę niezdecydowany i niepewny?
Jak podaje portal "Piękno Umysłu", syndrom Tinderelli dotyczy osób o "niezdecydowanych i niepewnych osobowościach". Bezowocne pseudorelacje budują ich ego, ale nie stwarzają poczucia obowiązku i odpowiedzialności.
Tym znikającym bez słowa brakuje ponoć w prawdziwym życiu umiejętności społecznych, za to mają wrażenie (które umiejętnie przekładają na wrażenie innych), że są w świecie online fascynującymi ludźmi. Osoby, z którymi flirtują, konstruują sobie wyobrażenie istot doskonale zabawnych, inteligentnych, uroczych, czarujących, seksownych...
A miło jest przecież być tak odbieranym. I nie musieć konfrontować się z rzeczywistością.
Mniejsze zło
I to właśnie budzi sprzeciw wszystkich oburzonych zwolenników (a może wyznawców?) tradycyjnych relacji, którzy zamiast pomyśleć o zaletach tinderellowania, wolą wytykać aplikacyjnym dezerterom niedostatki.
Nie sugeruję, że powierzchowne, internetowe relacje są dobrym sposobem na życie, ale nie w każdym momencie owego życia jesteśmy gotowi na związek. W każdym za to potrzebujemy energii drugiej osoby i docenienia nie tylko przez mamę, szefa i kumpla.
Osoba niedoceniona erotycznie, ale nie szukająca w danym momencie życia relacji innych niż rodzinne i przyjacielskie, jest przecież sfrustrowana. I gdyby chciała podążać tropem relacji analogowych, mogłaby skrzywdzić siebie i innych bardziej niż przez internetową rozmowę.
Musiałaby włożyć w to więcej wysiłku, który – kiedy naprawdę dodatkowych relacji nie potrzebujemy – jest finalnie bezcelowy. Można go poświęcić na pracę, przyjaciół, książki i remont mieszkania. Pisanie z kimś może mieć wymiar odskoczni podobnej do obejrzenia "Przyjaciół", randkowanie wymaga więcej zasobów każdego rodzaju.
Dobrze więc, że żyjemy w czasach, w których mamy wybór. Nie musimy nikogo oszukiwać; możemy mu tylko lekko zamydlić oczy (i on nam również). Nikt nie będzie zraniony – co najwyżej lekko rozczarowany. Mniej jednak niż w analogowym świecie.
Jeśli więc na tę chwilę nie potrzebujesz ani związku, ani stałego seksu – to tinderellowanie jest jakimś wyjściem. I nie musimy tego robić, żeby to zrozumieć.