Są w randkowaniu gorsze rzeczy niż tinderellowanie
Są w randkowaniu gorsze rzeczy niż tinderellowanie Unsplash.com
Reklama.
Atencjusz i seks, który przeszedł koło nosa
O ile nawet prowadzące do prawdziwej relacji seks/randko/miłościoaplikacje wciąż nie cieszą się powszechnym uznaniem, o tyle osoby, które korzystają z nich bez zamiaru realnego poznania osoby po drugiej stronie łącza, uchodzą za rozgrymaszonych atencjuszy. Za osoby albo zalęknione, niepewne i wypełniające sobie życie substytami albo znudzone, które nie mają w życiu celów i pasji, dysponują za to czasem na "pierdoły".
Bardziej, jako społeczeństwo, jesteśmy w stanie zaakceptować Japończyka, który zaprogramował sobie lalkę-robota, z którą wziął ślub. On bowiem przynajmniej tej lalki nie krzywdzi (póki co, kto wie, co technologia przyniesie), a Tinderella w swojej aplikacyjnej podróży niejedną, rozgrzaną potencjalną partnerkę (lub partnera) może rozczarować.
Niektórzy twierdzą, że ludzie na łączach internetowych się w sobie zakochują, albo – na Boga – przynajmniej liczą na dobry seks. I nawet jeśli ktoś twierdzi, że Tinder to seksualny odpowiednik McDonalda, w którym kanapka zawsze będzie ciepła, na czas i identyczna w smaku, to jest w błędzie. Może ktoś już sobie wyobraził, że łoże chce dzielić właśnie z naszą Tinderellą. A tu klops.
Czy naprawdę niezdecydowany i niepewny?
Jak podaje portal "Piękno Umysłu", syndrom Tinderelli dotyczy osób o "niezdecydowanych i niepewnych osobowościach". Bezowocne pseudorelacje budują ich ego, ale nie stwarzają poczucia obowiązku i odpowiedzialności.
Tym znikającym bez słowa brakuje ponoć w prawdziwym życiu umiejętności społecznych, za to mają wrażenie (które umiejętnie przekładają na wrażenie innych), że są w świecie online fascynującymi ludźmi. Osoby, z którymi flirtują, konstruują sobie wyobrażenie istot doskonale zabawnych, inteligentnych, uroczych, czarujących, seksownych...
A miło jest przecież być tak odbieranym. I nie musieć konfrontować się z rzeczywistością.
Mniejsze zło
I to właśnie budzi sprzeciw wszystkich oburzonych zwolenników (a może wyznawców?) tradycyjnych relacji, którzy zamiast pomyśleć o zaletach tinderellowania, wolą wytykać aplikacyjnym dezerterom niedostatki.
Nie sugeruję, że powierzchowne, internetowe relacje są dobrym sposobem na życie, ale nie w każdym momencie owego życia jesteśmy gotowi na związek. W każdym za to potrzebujemy energii drugiej osoby i docenienia nie tylko przez mamę, szefa i kumpla.
Osoba niedoceniona erotycznie, ale nie szukająca w danym momencie życia relacji innych niż rodzinne i przyjacielskie, jest przecież sfrustrowana. I gdyby chciała podążać tropem relacji analogowych, mogłaby skrzywdzić siebie i innych bardziej niż przez internetową rozmowę.
Musiałaby włożyć w to więcej wysiłku, który – kiedy naprawdę dodatkowych relacji nie potrzebujemy – jest finalnie bezcelowy. Można go poświęcić na pracę, przyjaciół, książki i remont mieszkania. Pisanie z kimś może mieć wymiar odskoczni podobnej do obejrzenia "Przyjaciół", randkowanie wymaga więcej zasobów każdego rodzaju.
Dobrze więc, że żyjemy w czasach, w których mamy wybór. Nie musimy nikogo oszukiwać; możemy mu tylko lekko zamydlić oczy (i on nam również). Nikt nie będzie zraniony – co najwyżej lekko rozczarowany. Mniej jednak niż w analogowym świecie.
Jeśli więc na tę chwilę nie potrzebujesz ani związku, ani stałego seksu – to tinderellowanie jest jakimś wyjściem. I nie musimy tego robić, żeby to zrozumieć.