Pani Klaudia robiąc zakupy w najbardziej znanym szwedzkim sklepie na ogół zostawiała swoje córki w przysklepowej bawialni Smalandia – Czarodziejski Las Zabaw. Aż do pierwszego listopadowego weekendu, kiedy w Ikei na warszawskim Targówku okazało się, że jej starsza, sześcioletnia córka może zostać na sali zabaw tylko pod jej opieką. I po podpisaniu "oświadczenia rodzica dziecka niepełnosprawnego", że mama odpowiada za ewentualne szkody przez małą wyrządzone.
Bo dziewczynka ma autyzm. Mówi, rozumie, nie stwarza zagrożenia. Czasem może tylko z opóźnieniem odbierać bodźce, dlatego na sali pełnej dzieci warto się do niej zwracać po imieniu.
"Poczułam upokorzenie i wykluczenie"
Jak pisze Gazeta Wyborcza, oburzona Klaudia nie wyobrażałaby sobie zostawić córki pod opieką obcych opiekunek w tłumie równie obcych dzieci, gdyby ta kiedykolwiek zachowywała się agresywnie, nie wiedziała, do kogo zwrócić się w razie potrzeby o pomoc, czy przyjmowała jakieś leki. Jej tłumaczenia nie robiły jednak wrażenia na personelu bawialni, a ona nie chcąc sprawiać zawodu dzieciom, została z nimi na sali. Potem napisała do Ikei skargę. – To nie pierwsza sytuacja, kiedy słowo "autyzm" spowodowało u ludzi napięcie, przerażenie i dystans. Poczułam upokorzenie i wykluczenie – przyznaje pani Klaudia.
"Wynikało to z niedopatrzenia"
PR-owcy firmy zareagowali błyskawicznie. Ewa Wiśniewska z działu prasowego poinformowała niezwłocznie, iż konsultacje z działem prawnym potwierdziły, że rodzic nie ma obowiązku podpisywania żadnego oświadczenia, a taka procedura stosowana jest tylko w jednym oddziale Ikei w Polsce, który został wezwany do natychmiastowego zaprzestania stosowania dokumentu.
"Wynikało to z niedopatrzenia we wdrażaniu nowych procedur w czasie wprowadzania przez nas zmian w regulaminie sali zabaw" – twierdzi Wiśniewska w rozmowie z GW. W imieniu firmy przeprasza za "incydent", podkreśla, że "pewne ograniczenia" dotyczą dzieci z niepełnosprawnością dysfunkcyjną i czasowo ograniczoną mobilnością. Na sali zabaw nie może być przecież sprzętu, który stanowi zagrożenie dla innych, a zatem wózka inwalidzkiego czy kul.
Przekonuje natomiast, że do sali zabaw mogą wejść dzieci z pompą insulinową, aparatem słuchowym czy wkłuciem centralnym. Sęk w tym, że opisanie takiej możliwości jako przywileju obrazującego brak dyskryminacji, to jak tłumaczenie, że "okularnicy są mile widziani". Jesteśmy w szoku, że ta Ikea postępowa, może niedługo zaczną też wpuszczać leworęcznych?
"To nie przejaw dyskryminacji"
Poza tym Ikea chyba jeszcze sporo musi się nauczyć – to nie pierwsza sytuacja, w której dziecko jest przez pracowników firmy dyskryminowane. W 2016 roku pisarka Agata Komorowska została wezwana do wcześniejszego odbioru 9-letniego syna z zespołem Downa z przysklepowej bawialni. Powodem nie były problemy sprawiane przez chłopca, lecz fakt, że dziecko "nie rozumie jak pracownicy do niego mówią". Może i nie rozumiało, ale nie dezorganizowało zabawy. Siedziało spokojnie w kulkach.
Ikea napisała wówczas p. Agacie, że zachowanie personelu nie było "przejawem dyskryminacji, a wynika jedynie z faktu, iż dzieci te często wymagają dodatkowej szczególnej dla siebie troski lub mają swoje specyficzne potrzeby".
Tylko że każdy rodzic zna potrzeby swojego dziecka, więc jeśli bezpieczeństwo i spokój zarówno jego, jak i pozostałych dzieci jest zapewniony, personel nie powinien mieć prawa do wzywania rodzica, czy stosowania innych ograniczeń związanych z zabawą przyprowadzonego malucha.
Przydałyby się Ikei szkolenia – nie tylko dla specjalistów od public relations, ale przede wszystkim dla personelu, który na co dzień pracuje z dziećmi.