Gdyby lekarze posłuchali matki i zaufali jej intuicji, Sara urodziłaby się zdrowa? Ordynator oddziału twierdzi, że "gdzieś coś umknęło". Sprawę bada prokuratura.
Gdyby nie błąd, Sara byłaby zdrowa?
Gdy cztery dni przed planowanym terminem porodu pani Diana Żeleźnik przestała czuć ruchy dziecka, od razu skontaktowała się z położną ze szpitala w Sulechowie. Tłumaczyła, że z córką dzieje się coś niedobrego. Badanie KTG wykazało podwyższone tętno płodu – 180 uderzeń na minutę, choć prawidłowe tętno mieści się pomiędzy 90 a 140 uderzeń. Mimo to nie przeprowadzono cesarskiego cięcia i nie monitorowano stan płodu. – Zapytałam, dlaczego tętno jest tak wysokie. Lekarz uspokoił mnie. Powiedział, że może dziecko wyczuwa mój stres. Nie podjęto decyzji o podłączeniu do KTG na stałe – relacjonuje pani Diana. Dodaje, że wielokrotnie pytała, czy jej dziecku nic nie zagraża.
Sara urodziła się w stanie krytycznym. Dostała tylko 3 punkty w skali Apgar i wymagała podłączenia do respiratora. Obecnie dziewczynka nie widzi, nie słyszy, nie reaguje na bodźce, doszło do głębokiego i nieodwracalnego niedotlenienia mózgu. Rodzice opiekują się nią w hospicjum domowym.
Pani Diana ma dwoje dzieci z poprzedniego związku. Wychowuje je z Adamem Matyjaszczykiem. Sara jest ich pierwszym wspólnym dzieckiem. – Moim największym marzeniem życia było właśnie mieć córeczkę. Być tatą, być tym bohaterem, być tym konikiem, samolotem, czytanką, przebieranką. Teraz jesteśmy w czarnej dziurze. Mamy tylko walkę, ciągle patrzymy, czy córka oddycha, jak oddycha. To nie tak miało wyglądać – mówi pan Adam. – To, jak wygląda nasze życie, to jest koszmar. Jak uda nam się usunąć na godzinę, to we śnie też są koszmary. To nie jest życie – dodaje pani Diana.
Sprawa trafiła do prokuratury
Reporterzy Uwagi! pokazali dokumentację medyczną lekarzowi Ryszardowi Frankowiczowi, położnikowi z wieloletnim doświadczeniem. Dr Frankowicz nie ma wątpliwości, że lekarz dyżurujący powinien przeprowadzić cesarskie cięcie. Zaburzenia wykryto ok. godziny 19, potwierdziło to kolejne badanie wykonane kilka godzin później. – Mimo to nie zdecydowano się na rozwiązanie ciąży – mówi dr Frankowicz. Ordynator szpitala w Sulechowie twierdzi, że „gdzieś coś umknęło albo lekarz czegoś nie zauważył” i nie chce rozmawiać o sprawie przed kamerami.
Sprawą zajęła się Prokuratura Rejonowa w Świebodzinie. Nawet jeśli dojdzie do procesu i rodzina go wygra, nie odzyska dawnego życia. – Być może dojdzie do procesu, być może zostanie zapłacone jakieś zadośćuczynienie. Ale ja się pytam dalej, jaki jest los tej rodziny? – pyta dr Ryszard Frankowicz. – To jest praca w domu, gdzie jest oddział intensywnej terapii. To są niewyobrażalne kilogramy potu, krzywdy i łez, których mogło nie być, gdyby zachowano zasady klasycznego położnictwa – dodaje.