Reklama.
"To poczucie, że niedopatrzenie lekarza mogło spowodować aż taką tragedię, nie daje mi po dziś dzień spokoju" - gdy słyszymy te słowa, trudno nie mieć pretensji, że tak się dziś rodzi w Polsce.
Może cię zainteresować także: Poród naturalny? Nie w Polsce. Prezentujemy wyniki najnowszego raportu Fundacji Rodzić po Ludzku
Może cię zainteresować także: "Proszę próbować cesarki gdzie indziej". Zmuszane, by rodzić naturalnie. Za wszelką cenę
Rodziłam w Krakowie, ciąża przebiegała bezproblemowo. Ponieważ zapomniałam, kiedy miałam ostatnią miesiączkę, data porodu była określona "na oko". Nie przejmowałam się tym, wierzyłam, że jestem w dobrych rękach. Przecież przed gabinetem było zawsze mnóstwo osób.
Syn, w życiu płodowym był bardzo ruchliwy, ale w delikatny sposób. Ot czasami nadmiernie się rozpychał. Zresztą podczas 3. badania USG lekarz stwierdził, że będzie dość duży. Lekarz prowadzący nie widział w tym żadnego problemu — jesteśmy z mężem wysocy, w mojej rodzinie też ciężko szukać niziołków. Od początku nastawiona byłam na poród siłami natury, co zaznaczałam także lekarzowi na wcześniejszych etapach ciąży.
19.09 podczas wizyty kontrolnej lekarz stwierdził, że nie widzi żadnego znaku rozpoczynającego się porodu. Śmiał się nawet, żebym nie zapomniała urodzić. Czułam się dobrze, syn również (miałam robione KTG podczas każdej wizyty), nie było więc konieczności umieszczania mnie na oddziale. Umówiłam się na kontrolne wizyty co 3 dni oraz obiecałam co 2 dni zjawiać się w szpitalu na kontrolne KTG, a w razie czego pędem zjawiać się na oddziale (mieszkam nieopodal, dojazd zajmuje nam w godzinach szczytu 15 minut). Dodam, że planowałam urodzić w Szpitalu im. Narutowicza, gdzie pracował także mój lekarz prowadzący. Jako awaryjny, w razie, gdyby w Narutowiczu było przepełnienie, miałam szpital MSW na Galla.
I tak rozpoczęły się moje codziennie gonienie w tę i z powrotem — na KTG jeździłam codziennie, na zmianę do dwóch szpitali, gdzie typowałam, że chcę urodzić. 26.09 tknięci pojechaliśmy z mężem na kontrolne USG. Badał mnie lekarz, który również pracował w Narutowiczu. Podczas badania uznał, że wszystko z dzieckiem jest w porządku, będzie tylko bardzo duże, nawet w granicach 4,5 - 5 kg. Swoje szacunki oparł na dość grubej szyi syna. Nie powiem, przeraziło mnie to, jak również fakt, że dziecko zaczęło zachowywać się dość dziwnie — do tej pory był w miarę spokojny, teraz na przemian albo nie robił nic, albo wił się jak szalony, jakby walczył o życie.
Wieczorem trafiłam na oddział, przyjął mnie ten sam lekarz, który prowadził kilka dni wcześniej badanie USG. Tym razem stwierdził, że mam mało wód płodowych i muszę zostać. Zapytałam "OK, to co będziemy robić?". Nie jadłam wówczas nic przez kilka godzin i czułam, że zaczyna dziać się coś złego. Dostałam odpowiedź, że nic. Położono mnie na sali obok dziewczyny, która dopiero co poroniła. Świetnie, ona próbująca się pozbierać a ja słuchająca kolejny raz bicia serca mojego dziecka.
Na drugi dzień rano miałam mieć podaną oksytocynę. Nie spałam całą noc- nie wiem, czy bardziej z lęku, czy z przejęcia. Po podaniu oksytocyny, która wcale nie wywołała porodu (nie stało się nic, jedynie syn walczył jak dziki) dowiedziałam się, że mam leżeć i czekać. Na moje pytanie, co się będzie ze mną działo, dowiedziałam się, że nic. Co 3 dni miałam mieć badanie. W ciągu minuty podjęłam decyzję — wstałam, zaczęłam pakować torbę. Na pytanie lekarza co robię, odpowiedziałam, że wypisuję się na własne żądanie.
Nie chciałam biernie czekać, kiedy czułam, że coś jest nie tak. Ile tam miałam jeszcze leżeć? Tydzień? Dwa? Na co czekać? Jedynie co rzuciłam do męża, że skoro tutaj nic nie wskóramy, to jedziemy do innego szpitala, tam, gdzie nie każdą mi czekać, a zrobią cesarskie cięcie. Powiedziałam to na tyle głośno, że usłyszał to lekarz prowadzący. W ciągu 10 minut był u mnie ordynator, który przepraszał, że nie mogą mi pomóc w naturalnym porodzie i proponują cesarskie cięcie.. następnego dnia. Zgodziłam się, z zastrzeżeniem, że chcę mieć częściej przeprowadzone badanie KTG, aby wiedzieć, czy dziecku nie dzieje się nic złego.
Niby było, ale tętno skakało synowi do 160, podczas gdy normą było u niego 110 - 120. Następnego dnia rano odbył się zabieg. Okazało się, że syn był dwukrotnie okręcony pępowiną. Taki stan musiał trwać od kilku dni, biorąc pod uwagę kolor jego skóry (stópki były kompletnie sine, nóżki również, choć w mniejszym zakresie). Otrzymał 8/10 punktów, waga...3690g (więc przepisowa, daleko od szacowanych 5 kg). Od anestezjologa dowiedziałam się, że gdybym porwała się na poród siłami natury, mogłoby to skończyć się tragicznie. Z kolei położna powiedziała mężowi, że takie okręcenie musiało być widoczne podczas badania dla doświadczonego położnika.
Dowiedzieliśmy się także, że nie chciano wyrazić zgody na moje cięcie, bo był koniec miesiąca, szpital przekroczył fundusze na CC we wrześniu i na siłę przeciągnięto mnie do 1 dnia następnego miesiąca. To poczucie, że niedopatrzenie lekarza mogłoby spowodować, aż taką tragedię, nie dają mi po dziś dzień spokoju...