Miałam do tej kwestii mieszane uczucia, zanim zostałam matką. Z pewnym niesmakiem wspominam sytuacje, w których to moja mama śliniła chusteczkę, żeby wytrzeć mi buzię po czekoladowym ciastku. To były czasy bez tak popularnych teraz chusteczek nawilżanych, nikt nie dyskutował czy zwilżenie chusteczki śliną przez matkę jest w porządku czy nie.
Na początku macierzyństwa, każdy upadek smoczka wiązał się z wyparzeniem go we wrzątku. Z każdym tygodniem tendencja ulegała zmianom. Najpierw zrezygnowałam z wrzątku, potem z wody mineralnej na rzecz tej z kranu, a po 3. miesiącu życia Poli w sytuacjach, kiedy nie mam dostępu do innych metod zaczęłam oblizywać smoczek, jeśli upadł.
Zdaję sobie sprawę z tego, że bakterie są wszędzie. W jamie ustnej jest ich stosunkowo najwięcej. A ja całuję swoje dziecko, to chyba jest normalne. Całuję jej twarz i rączki, które wkłada potem do buzi. Ma kontakt z moją śliną tak czy inaczej. Myślę sobie, że moje dziecko rozwijało się w moim organizmie, w moim łonie, moje bakterie są mu chyba znane?
Nie wychowuję córki w sterylnych warunkach, nie wyparzam co chwilę każdej zabawki, która ląduje na ziemi. Poza tym, mała ma skłonności do alergii, a ich powstanie to nic innego jak braki odporności na to, co w otoczeniu. Nie chcę ich pogłębiać swoją nadopiekuńczością.