Związek rodziców ze szkołą jest jak małżeństwo. Zawierany jest z założenia na wiele lat i czasami ma burzliwy przebieg. Kłótnie są o tyle absurdalne, że obie strony (przynajmniej oficjalnie) mają wspólny cel: dobro dziecka.
Nauczyciele zarzucają rodzicom, że zrzucili na nich cały trud wychowania. Rodzice, że nikt nie liczy się z ich zdaniem oraz, że przez szkoły są traktowani instrumentalnie.
Potwierdzają to przytoczone przez dziennik „Metro” wstępne wnioski z badania BECKER - pełny raport zaplanowano na początek 2015 r. - przeprowadzonego przez Instytut Badań Edukacyjnych, w ramach którego wypowiedzieli się zarówno rodzice, jak i nauczyciele i dyrektorzy szkół. Pokazują one niepartnerskie, roszczeniowe relacje między szkołą a rodzicem. "Wymagania i oczekiwania szkoły wobec rodziców odnoszą się głównie do aspektów techniczno-organizacyjnych oraz finansowych" - piszą autorzy badania.
Dzieci, jak wszystkim wiadomo, mają wolne między świętami a Nowym Rokiem. Później jednak kalendarz układa się tak, że dyrektorzy wielu szkół wyznaczyli 2 i 5 stycznia dniami wolnymi od pracy. W rezultacie przez dwa tygodnie uczniowie są w domu. I zazwyczaj nauczyciele też, chociaż oficjalnie wolne mają tylko w święta. Ale ponieważ dzieci w szkole nie ma, nie mogą prowadzić lekcji.
W tej sytuacji najmniej zadowoleni są rodzice, którzy muszą zorganizować dla dzieci opiekę w te wolne dni. Bo w przeciwieństwie do nauczycieli, przeciętny pracownik musi jednak pojawić się w firmie.
Minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska przypomniała sobie jednak o tym, że przecież w czasie wolnych od szkoły dni, nauczyciele są do dyspozycji dyrektora szkoły. I jeśli jest taka potrzeba, muszą zorganizować „zajęcia świetlicowe” dla uczniów, którym rodzice nie są w stanie zapewnić opieki.
Wybuchła burza. Na forach internetowych można przeczytać, że to „przechowalnia” dla dzieci, których rodzice nie chcą się nimi zajmować i będą wykorzystywać tę możliwość tylko po to, by „mieć czas na zakupy, sprzątanie i szykowanie się do imprezy sylwestrowej.”
Oczywiście prawdą jest, że w wielu firmach w okresie świątecznym pracownicy mają wolne. Ale w wielu muszą iść do pracy i ktoś się ich dzieckiem musi zaopiekować. A to, że ktoś nie ma opiekunki czy babci pod ręką, a często nawet nie dysponuje urlopem, to nie oznacza, że jest złym rodzicem. Nie jest, tylko ma taką pracę.
Rodzice też nie pozostali dłużni i przypomnieli, że to oni płacą podatki na pensje nauczycieli oraz to, że pracują przy tablicy jedynie 20 godzin w tygodniu i mają wolne całe wakacje. Odparli także argument o tym, że nauczyciele pracują też w domu. A kto nie pracuje – jesteśmy jednym z najciężej pracujących narodów na świecie.
Czy jest o co bić pianę? Ja nie odnoszę wrażenia, że jest to szczucie nauczycieli. Dla mnie to informacja o tym, że możemy się dogadać. Bo przecież można załatwić to na spokojnie. Zapytać, ile osób przyjdzie do szkoły, wyznaczyć dyżurnych nauczycieli i zorganizować zajęcia. Tak jak zrobiło to nasze przedszkole.
Rodzice dostali maila z prośbą o zadeklarowanie, czy dziecko będzie w poszczególne dni. Chcą wiedzieć, ile posiłków naszykować i ilu nauczycieli wyznaczyć do opieki. Można? Można.
Opiniować czy się nie wtrącać?
Ale święta to nie jedyne zarzewie konfliktu na linii szkoła-dom. Przedstawiciele rodziców coraz częściej wytykają, że nawet jeśli są proszeni o opinię przez szkołę, to i tak rzadko kiedy bierze się ją pod uwagę. - Już dziś rada rodziców teoretycznie konsultuje wiele działań szkoły, np. jej program wychowawczy. Ale w praktyce dyrektor nie bierze jej opinii pod uwagę – mówi Dorota Korczyńska, liderka stowarzyszenia "Rodzice dla Szczecina".
Dlatego właśnie rodzice obawiają się, że tak naprawdę bez znaczenia pozostanie przepis mówiący o tym, że to właśnie oni powinni wyrazić zgodę na to, by klasa liczyła więcej uczniów niż regulaminowe 25 osób.
W wielu szkołach i przedszkolach rodzice, którzy wypytują o zajęcia, menu w stołówce, teatrzyki, pomoce naukowe i to, na co idą ich pieniądze z komitetu rodzicielskiego nie są mile widziani. Jako ci, którym wszystko się nie podoba. Ci, którzy domagają się opieki w okresie między świętami to potencjalni donosiciele, którzy na pewno chcą zadzwonić informacją do ministerstwa (resort uruchomił specjalną infolinię).
A przecież rodzice nie są wrogami nauczycieli. A to, że się interesują życiem szkoły jest ich prawem, bo tam są przecież ich dzieci. Mają prawo sprawdzić otrzymując od dziecka niepokojące sygnały. Nie chcą także, by ich rola sprowadzała się wyłącznie do tego, by zapłacili składki, pojechali na wycieczkę, wytłumaczyli w domu niezrozumianą lekcję czy odrobili pracę domową z plastyki. Chcą się angażować. Dlaczego im tego zabronić?
Dopuszczając rodziców do szkoły można też odnieść korzyść obopólną. Może wtedy nauczyciele przestaną zarzucać rodzicom, że ci mają tendencję do przerzucania na szkołę odpowiedzialności za kształcenie i wychowywanie dzieci?