Misia Łukasiewicz, z wykształcenia rzeźbiarka, oddana malarstwu w plenerze. Artystka, dla mnie przede wszystkim – matka. To ta jej szczególna rola sprawiła, że pragnęłam się z nią spotkać. Chciałam spojrzeć w oczy matce siłaczce, która o nieuleczalnej chorobie syna nie mówi jak o karze, klątwie.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Misia jest artystką w każdym tego słowa znaczeniu. Jej dusza jest wrażliwa, szczególna, silna i krucha jednocześnie. Jej głos jest delikatny, cichy, słowa waży, nie rzuca nimi nieuważnie.
Jednocześnie z jej całej sylwetki, doświadczeń, słów, płynie wielka siła. Słyszę, jak mówi odważnie: "Macierzyństwo nie jest moim głównym źródłem siły". Słyszę, jak mówi: "Mężczyźni są pomijani w rodzicielstwie dzieci niepełnosprawnych, niesłusznie". Słyszę nawet, jak mówi wprost, że nauczyła się doceniać nieuleczalną chorobę syna i patrzeć na nią w perspektywie lekcji, nie kary.
Niejednoznaczna, głęboka rozmowa z Misią udowodniła mi po raz kolejny w życiu, że trudno o większe siłaczki niż matki dzieci z ograniczeniami. Nie wkłada Jacusia w żadne ramy, nie oczekuje niemożliwego, jednocześnie robiąc wszystko, co może, by dać mu życie godne.