„Dlaczego zostałem sam? Dlaczego przyjaciele zniknęli" spytał mnie tata 6-letniego chłopca chorującego na białaczkę. „Ciągle się boję, że ludziom nie starczy sił, żeby być ze mną do końca" mówi moja przyjaciółka. Osiem tygodni temu jej córeczka trafiła do szpitala. Diagnoza: guz mózgu. Czy my tak naprawdę potrafimy wspierać innych?
Jesteśmy dobrzy, gotowi do pomocy. „Możesz na mnie liczyć" powtarzamy. A potem, co?Jedno „klik" i cierpienie wdziera się do naszego życia. Jest obok i musimy stanąć na wysokości zadania. Gówno. Nie potrafimy. Nikt nas na to nie przygotował.
Tak, wiem. Gdy nasi znajomi upowszechniają na Facebooku posty w stylu: „Ratujmy Patryka", „Rodzice Oliwki zbierają na rehabilitacje", robimy przelewy. Współczujemy znajomej z pracy, której dziecko jest w szpitalu. Ugotujemy jej w nocy obiad, bierzemy udział w poszukiwaniu lekarza. Utrzymujemy jednak dystans. Podział jest jasny. Jest nasz, dobry świat i jest tamten, smutny, niebezpieczny, gdzie każdy dzień to wojna. Wystarczy jednak sekunda, by go opuścić „Boże, jak dobrze, że to nie ja, nie mnie, nie w naszym domu"– myślimy.
Dziewięć tygodni temu. Wtorek rano. Rozmawiam z przyjaciółką, nazwijmy ją Magda. Rozmawiamy codziennie. Zwykle o pracy, związkach, czasem o przeczytanych książkach. Ot, codzienne Polek rozmowy. Ten wtorek nie różni się niczym od miliona innych wtorków. „Karolina znowu jest chora. Wymiotuje. Mamy wieczorem okulistę, ja muszę pracować. " denerwuje się Magda. „To może nie idź do okulisty" radzę. Kończymy temat Karoliny.
Wieczorem przyjaciółka pisze SMS. Ze szpitala. „Pilnie na rezonans. Podejrzenie: zapalenie opon mózgowych, albo guz. Módl się, proszę". Nie modlę się tylko myślę, że na pewno wszystko będzie dobrze. Przecież niedawno widziałam Karolinę. Jest normalną, zdrową dziewczynką. Wszyscy zawsze myślimy, że będzie dobrze, prawda? Błąd numer jeden.
Po godzinie przyjaciółka dzwoni. Jednak guz. Karolina zostaje w szpitalu, Magda jedzie po rzeczy. Trzeba, jak najszybciej operować. Znaleźć najlepszych specjalistów. Może lepszy szpital. Zatyka mnie. Nie wiem, co powiedzieć. Chciałabym po prostu: „Wszystko będzie dobrze", ale robiłam kiedyś wywiad z psychoonkologiem. Najgorsze, co mogę powiedzieć to, że wszystko będzie dobrze. Milczę więc. I to chyba jest błąd numer dwa.
Potem milion pytań. Że jak to. Przecież to zdarza się innym. I dlaczego Magda. I dlaczego jednego dnia ma się normalne życie, drugiego już nie. Co robić? Jechać do niej do szpitala natychmiast czy rano? Ona tego potrzebuje czy nie? Pytać o to, czy to głupie. Zadręczać ją wiadomościami czy milczeć, bo to jej tylko przeszkadza. Skoro wiesz, że jest otoczona innymi przyjaciółkami, to może już trzeba odpuścić? Błąd numer trzy. Te wszystkie pytania i analizy.
Kilka tygodni później zrobię wywiad z Ojcem, którego dziecko od dwóch lat choruje na białaczkę.
Opowie mi, jak pojechał z pięcioletnim synem do szpitala. Sobota wieczór, zima. „Jechałem na nocny dyżur przekonany, że mój syn ma ostre zapalenie płuc. W ciągu kilku godzin dowiedziałem się, że ma raka, potem, że ten rak jest bardzo zaawansowany. Operacja konieczna natychmiast. Podczas tej operacji prawie go straciłem. Gdy odetchnąłem z ulgą, że się udało, przyszła do mnie pani profesor z komunikatem, że udało się tylko na teraz, bo syn jest w bardzo złym stanie. Kto przy mnie był? Sąsiad. To on przywiózł mi rzeczy i siedział ze mną na korytarzu. Rodzice powiedzieli, że przyjadą rano, ciotka, żeby przyjechała, ale jest za ślisko. Przyjaciele nie odbierali".
Magda siedzi w szpitalu, ja czytam synowi bajkę. Chyba błąd numer cztery.
Karolina po operacji w ciężkim stanie. Nie mówi, jej ciało jest bezwładne. „Dziewczynka uwięziona w swoim ciele" tłumaczy profesor. Może się cofnie, a może nie. Co teraz? Potrzebna fizyczna pomoc. Trzeba przyjechać do szpitala. Nie, nie po to, żeby przytulić matkę. Żeby wozić dziewczynkę w wózku po korytarzu (cztery godziny w te i z powrotem), pomóc ją wykąpać, przenieść. U mamy włączają się wszystkie mechanizmy obronne pozwalające przetrwać: siła i determinacja. I wiara, że będzie dobrze. Tobie nic się nie włącza. Za to dobija cię bezradność.
Poznajesz inny świat. Widzisz rodziców, którzy dowiadują się, że ich dziecko ma guza złośliwego i właściwie nie da się nic zrobić. Matkę niespełna półrocznego dziecka, którą pytasz o godzinę, bo nie zauważyłaś z pośpiechu, że płacze i powtarza do pielęgniarki: „Dlaczego ja, przecież mój synek jest taki mały" Poziom cierpienia– nie do ogarnięcia. Po kilku dniach chcesz uciekać. Do normalnego świata. I czujesz się z tego powodu bardzo winna. Błąd numer pięć.
I błąd numer sześć. Nie potrafisz myśleć i mówić o czymś innym. Sięgasz po książki o chorobach, przeszukujesz internet. Zadręczasz swoich bliskich, nie potrafisz skupić się na własnym dziecku i jego sprawach.
To pytam: dlaczego nie ma ogólnodostępnych kursów mówiących o tym, jak wspierać cierpiących? Jak być wciąż w swoim życiu, a jednocześnie oddawać dobrą energię komuś, kto jej potrzebuje? Dlaczego chorujący mają często tyle żalu, że są samotni. Dlaczego „ci z wciąż normalnego świata" wykruszają się?
Może dlatego, że obie strony tak naprawdę o tym ze sobą nie rozmawiają. Cierpiący nie proszą (bo uważają, że prawdziwi przyjaciele i tak zostaną i sami będą wiedzieli, jak się zachować). Tamci po drugiej stronie nie wiedzą, że mają prawo być zagubieni. Że oddać komuś część siebie, gdy ma się rodzinę i własną codzienność jest po prostu trudno. Że gdy cierpi bliska osoba, sami spotykamy się ze swoimi największymi lękami.
To jest cholerne tabu. I wielka lekcja do przerobienia. Zmienia się cała dynamika relacji i trzeba się tego nauczyć. Nie możemy być egoistyczni, egocentryczni, bo naprawdę to nie my jesteśmy teraz najważniejsi. A przecież chcemy, żeby było tak, jak dawniej. W naszym życiu nic się nie zmieniło. Może dlatego czasem łatwiej się odsunąć, bo nie chce nam się nad sobą pracować?