Nowa kampania Fundacji Mamy i Taty wzbudza od wczoraj mnóstwo kontrowersji. Pojawiają się słuszne głosy, że opiera się o stereotypizację (komunikat jest skierowany tylko do kobiet), że jest nieadekwatny do danych statystycznych w Polsce (na macierzyństwo decydują się częściej właśnie kobiety aktywne zawodowo, z wyższym wykształceniem), że średni wiek kobiety rodzącej dziecko w naszym kraju rośnie, ale nadal jest jednym z najniższym w Unii Europejskiej, a wreszcie, że jest to plasowanie dziecka jako zadania na równi z kupieniem domu, auta i telefonu komórkowego najnowszej generacji. Wszystko się zgadza. Nic dodać, nic ująć. Ale...
Pomijając koszmarną retorykę i absurdalną estetykę spotu (która kobieta w Polsce tak dziś mieszka?!) - mam wrażenie, że w dyskusji publicznej omija się problem, który nieudolnie Fundacja Mamy i Taty miała intencje poruszyć czyli późne macierzyństwo. Macierzyństwo, które z różnych powodów przesuwane jest w czasie. Nie mówię o sytuacji, gdy zwyczajnie nas na to nie stać. Lub gdy oczywiste jest, że na umowie śmieciowej, na której nas zatrudniają: ciąża znaczy koniec. Lub gdy miłość się niespodziewanie kończy i nie ma następnej. Lub wreszcie, gdy kobieta nie może lub nie chce mieć dzieci.
To oczywiste, że spot ten może urazić osoby znajdujące się w takich sytuacjach. Ale jest spora grupa kobiet, rozejrzyjmy się wokół siebie, które chcą mieć dzieci, ba deklarują, że nie wyobrażają sobie bez nich życia, mają udane związki, przyzwoite warunki socjalne, ale wciąż nie odnajdują odpowiedniego momentu. Dlaczego?
Mam wrażenie, ale może to złe wrażenie, że część z nas, kobiet, reprezentuje pewną omnipotencję w myśleniu o tym, na co mamy wpływ, czym można sterować i co kontrolować w życiu. Ponieważ udało nam się uzyskać wpływ (na szczęście!) na to, jak i z kim żyjemy, wydaje nam się często, że możemy rozciągnąć czas jak gumę balonową. I nagle okazuje się, że tak nie jest. Nie mamy stuprocentowego wpływu na biologiczne starzenie, nie mamy go na kondycję naszego partnera, na choroby, wydarzenia losowe. W czasach tak intensywnego rozwoju technologicznego człowiek nieustająco bombardowany jest komunikatami, że wszystko może. A jeśli teraz jeszcze nie, to już za chwilę. I trochę tak jest, że potrzeba bycia matką (jeśli taka się pojawia) zapisana jest w naszym kalendarzu życia i czeka.
Po drugie my kobiety stajemy się perfekcjonistyczne. Coraz częściej jesteśmy doskonałe w pracy, wyglądamy świetnie, mamy policzalne, wymierne sukcesy. Nic dziwnego więc, że chcemy, aby wybór momentu, w którym ma pojawić się dziecko też był najlepszy. Tylko co to znaczy? Z doświadczenia i obserwacji wiem, że nie ma idealnego momentu. To zawsze jest kompromis między własnymi potrzebami, a potrzebami dziecka. To zawsze jest ryzyko, że wielu rzeczy nie będzie można przywrócić. To jest nawet pewność, że życie nie będzie wyglądało tak samo. Szukanie momentu, który nadal pozwoli kobiecie kontrolować i przewidywać wszystko jest iluzją. Szczerze? Każdy moment jest fatalny, średnio fatalny lub bardzo fatalny. Dziecko równa się kryzys, ale to prostu moment w życiu. Nieidealny, nieodpowiedni, fatalny właśnie. Macierzyństwo nienawidzi perfekcjonizmu z wzajemnością.
Wreszcie… jesteśmy pokoleniem dzieci. Niedojrzałych dorosłych, którym nie chce się brać takiej odpowiedzialności, jakim jest dziecko. Lubimy wygodę. Lubimy komfort życia. Lubimy swoje hedonistyczne zachcianki. Miasto. Znajomych. Życie w podskokach. Często nie mamy relacji. One zmieniają się jak w kalejdoskopie, zmieniają się tylko główki na Tinderze (związki są też cholernie poważne i pracochłonne). A nam się trochę nie chce. Mi też się nie chce. Gdyby nie dzieci, coraz mniej potrzebowałabym formalizacji życia, po co mi jakaś struktura? Kompromisy?
Późne macierzyństwo więc jest naturalnym zjawiskiem społecznym, gdy społeczeństwo się zmienia. Kobiety się zmieniają. Nie są jednak rozżalonymi zrozpaczonymi własną głupotą kobietami ze spotu. Raczej są zagubione. W perfekcjonizmie, który wyśrubowanymi oczekiwaniami zaimputował im świat wokół. W niedojrzałości swej, w której lepiej się ukryć niż z tymi oczekiwaniami mierzyć. Wreszcie idealizacją siebie i swojej mocy sprawczej- bo dzięki temu mechanizmowi obronnemu łatwiej im racjonalizować decyzje i wyznaczane priorytety bez poczucia winy.
Uważam i zawsze to powtarzam, że nie każda kobieta musi mieć dzieci. Wręcz zachęcam te, które nie mają takiej potrzeby, by ich nie miały. Ale jednocześnie współdoświadczam cierpienia swoich bliskich, kobiet, które bardzo tego potrzebują, a nie mają takiej możliwości właśnie dlatego, że ich czas nie był z gumy. Poddawane różnym bolesnym i inwazyjnym zabiegom walczą o swoje macierzyństwo, fiksując swoje życie na wiele lat wokół tej walki. I o nich mówię.
Szczerze? Myślę, że gdybym nie została matką, będąc młodą dziewczyną po studiach, dziś nie zdecydowałabym się na dziecko. Nie miałabym po prostu takiej możliwości: pracy na etacie, oszczędności, stabilnego związku, domu bez kredytu, rodziców do pomocy na miejscu. Miałabym wizję samotnego trudnego macierzyństwa. Chyba nie odważyłabym się na taki krok. Z drugiej strony tak się stało, że zostałam matką w wieku 24 lat. Młodą, głupią, nic nie wiedzącą. Czy to był idealny moment? NIEEE. Dziś myślę nawet, ze byłabym lepszą matką dziś, mając lat 36, niż wtedy. Ale kto to wie? I po co się nad tym zastanawiać? Wtedy mogłam to zrobić, mimo iż czekało na mnie stypendium zagraniczne, a potem świetna praca. Kompromis. Macierzyństwo to wielki kompromis. Ktoś pyta, co oznacza w haśle spotu „Nie odkładaj macierzyństwa na potem”. Jakie POTEM? Chyba chodzi o tę granicę, za którą POTEM nie ma.
Ps. Krytykujemy (słusznie) spot w wydaniu polskim, a zobaczcie wersję brytyjską…