"Nad Bałtykiem czułam się jak w kosmosie, tylko rakiety brakowało. Już wolę all inclusive"
Podczas sezonu wakacyjnego Bałtyk oblegany jest przez ogrom turystów, także tych, którzy przybyli spoza granic naszego kraju. Jego miłośników nie brakuje, tak jak "paragonów grozy", które z roku na rok nabierają na sile. Okazuje się, że niektórzy myśleli, że to plotki i niepomówienia. Mieli nadzieję, że rzeczywistość wygląda inaczej.
Jedziemy nad Bałtyk
"W tym roku, pierwszy raz od 15 lat pojechaliśmy nad Bałtyk. Jakoś nigdy nie było nam tam po drodze. Wyjeżdżaliśmy na all inclusive, bo tak było wygodniej. Chcieliśmy pokazać synowi świat, inną kulturę no i oczywiście palmy. Nie musieliśmy zajmować się organizacją, za wszystko odpowiadało biuro podróży.
Zarezerwowałam pensjonat w Sopocie, 10 minut spacerkiem od molo. Urocze miejsce, takie z duszą. Mieliśmy zapewnione tylko śniadania, reszta wyżywienia we własnym zakresie. Takie rozwiązanie wydawało mi się najrozsądniejsze. Komu by się chciało wracać znad morza tylko po to, by zjeść obiad? Bez sensu, mija się z celem.
Jestem w kosmosie?
Zdawałam sobie sprawę, że Bałtyk nie jest najtańszy, ale coś takiego to nawet w najgorszych snach mi się nie śniło. To, ile musiałam zapłacić za drobne przyjemności, to jakaś pomyłka. I nie myślcie, że wybierałam miejsca z gwiazdkami Michelin.
Najzwyklejszy obiad w restauracji średniej kategorii kosztował naszą trójkę około 300 zł (z napojami). Frytki w budce przy plaży 25 zł, a sok świeżo wyciskany prawie 30 zł. Jednak kiedy zobaczyłam cenę za jedną gałkę lodów, o mało co z butów nie wypadałam. 9 zł za taką kuleczkę! Dokładam drugie tyle i kupuję litr moich ulubionych czekoladowych lodów z supermarketu.
A kiedy syn poprosił, by kupić mu gofra za 32 zł, nie wiedziałam, jak się zachować. No przecież nie odmówię dziecku jedzenia. Zbulwersowała mnie nie tylko cena, ale i jakość: smak, stopień dopieczenia, dbałość o dodatki. Wszystko było na odczep się. Raz, dwa i drugi klient do oskubania. No za 32 zł to spodziewałam się czegoś lepszego. Hitem też była kukurydza gotowana za 18 zł. Zwykła kolba posypana jeszcze zwyklejszą solą. Jak to mój mąż powiedział: 'Cyrk na sali'.
I tak leciał tysiak za tysiakiem. Portfel stawał się coraz lżejszy, a potem karta coraz bardziej opróżniona. Z każdym dniem dzbanek goryczy napełniał się coraz bardziej, a negatywne emocje przybierały na sile. Jednak kiedy usłyszałam, że za ulepek najgorszej jakości mięsa (czyli parówkę) w suchej bułce muszę zapłacić 24 zł, poczułam się jak w kosmosie. To nawet na stacji benzynowej hot dog kosztuje około 8 zł. Kupiłam synowi, bo przecież nie będę z siebie sknery robiła, ale serce bolało.
Morze piękne, zachody słońca jeszcze cudowniejsze, ale te ceny? Słyszałam o kosmicznych cenach, ale traktowałam to trochę z przymrużeniem oka. Byłam naiwna, jak zwykle. Ale mamy odbębnione. Syn widział Bałtyk, nie ma się już czego wstydzić. Za rok lecimy do Turcji, a może Grecji? Jeszcze pomyślę".