Ojciec miał dość czekania w przychodni. Wstał i zrobił coś, co zaskoczyło nawet pediatrę

Klaudia Kierzkowska
05 czerwca 2024, 13:02 • 1 minuta czytania
Ochrona zdrowia budzi w rodzicach niepokój. Pilna konsultacja lekarska i zdobycie numerku do pediatry często graniczą z cudem. Jednak kiedy los się do nas uśmiechnie i wyczekiwanie w kolejce zakończy się sukcesem, myślimy, że to koniec problemów. Udało się! Nie wiemy albo zapominamy o tym, co wydarzy się przed wizytą. Potrzeba cierpliwości, której jednemu z rodziców zabrakło. Aż zamarłam, gdy zapukał do drzwi.
Kolejki w przychodni potrafią zirytować. fot. Wojciech Olkusnik/East News
Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej

Przychodnie odmawiają zapisywania dzieci do pediatry czy lekarza rodzinnego. Panie z rejestracji tłumaczą to brakiem miejsc. Proszą, by zadzwonić po południu, może się coś zwolni. A jak nie, to trzeba próbować dnia następnego. Kiedy stan zdrowia dziecka nie pozwala na czekanie, pozostaje jeszcze nocna pomoc lekarska.


Powtórka z rozrywki

Katar, kaszel, podwyższona temperatura. Już na samą myśl dostaję dreszczy. Niestety, przeziębienia i infekcje ostatnio nas nie omijają. Kiedy widzę, że moje dziecko nie czuje się najlepiej, wstaję skoro świt, tak by jeszcze przed otwarciem przychodni zająć kolejkę. Tak też było kilka dni temu, kiedy wiedziałam, że bez wizyty u specjalisty się nie obejdzie. Zapisałam syna do lekarza, wracałam w podskokach nieświadoma tego, co wydarzy się po południu.

Kolejka

Przyszliśmy kilka minut przed wyznaczoną godziną. Udaliśmy się do rejestracji, gdzie usłyszałam, że jest duże opóźnienie. Samo opóźnienie niczym by mnie nie zaskoczyło, ale słowo duże wzbudziło we mnie lekki niepokój. Mieliśmy czas, usiedliśmy i czekaliśmy. Po 30 minutach dotarło do mnie, co pani w rejestracji miała na myśli. Do gabinetu weszła mama z dziewczynką, za nią był tata z córką, a potem dopiero my. Wizyty są co 15 minut, także przed nami jeszcze pół godziny czekania.

Zabawiałam synka, który z minuty na minutę stawał się coraz bardziej marudny. Tak jak ja, miał tego wszystkiego dość. Tata, który czekał przed nami, też nie krył swojego oburzenia.

"Co za czasy" – powtarzał pod nosem.

Kolejne 20 minut długiego oczekiwania minęło. Drzwi gabinetu wciąż były zamknięte. Tata z córką na rękach był gotowy do wejścia do środka. Przebierał nogami. Czas dłużył się nieubłaganie, każda kolejna minuta wydawała się być wiecznością.

"Mam dość" – powiedział, po czym zapukał i otworzył drzwi gabinetu. Poderwałam się z miejsca, już chciałam krzyknąć: "Oni jeszcze nie wyszli". Nie zdążyłam. "Wasz czas już minął, teraz nasza kolej" – usłyszałam i na chwilę zamarłam.

Kłótnia była ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowaliśmy w tym momencie. Na szczęście kobieta ani lekarz nie dali się ponieść emocjom. Matka uśmiechnęła się, podziękowała za wizytę i wyszła z gabinetu.

Miał rację?

W głębi duszy byłam wdzięczna temu mężczyźnie, że zainterweniował. Miałam serdecznie dość tego czekania i marzyłam o powrocie do domu. Mam jednak mieszane uczucia. Po pierwsze, nie powinien był wchodzić do gabinetu, w którym jest pacjent. Po prostu nie można, nie wypada. A poza tym, domyślam się, że diagnoza dziewczynki zajęła po prostu więcej czasu. Może zmagała się z poważniejszym problemem lub pojawiły się jakieś komplikacje.

Przecież nie przesiadywali w gabinecie dla przyjemności. Matka chciała pomóc choremu dziecku, a lekarz chciał mu tej pomocy udzielić.

I tak naprawdę nie ma tutaj winnego. Głównym problemem jest system i nieustanny brak miejsc. Zdarza się, że lekarz przyjmuje dodatkowego pacjenta, dłużej analizuje dany przypadek, co generuje opóźnienia. Ale czy możemy mieć do niego o to pretensje? Wątpię, raczej powinnyśmy być wdzięczne.

Czytaj także: https://mamadu.pl/168814,brak-numerkow-dopediatry-prywatnie-umowic-dziecka-sie-nie-da-co-robic