Mąż wysyła naszego syna na narty. Chce zrobić z niego sportowca, a ja się boję, że zrobi kalekę

List do redakcji
Kłócę się z mężem o wyjazd na ferie naszego dziecka. On chce zrobić z naszego syna narciarza, ja się boję, że zrobi z niego kalekę. Ludziom na stokach brakuje wyobraźni, czy tylko ja to widzę?
"Nigdy nie puszczę dziecka na narty. Boję się, że coś mu się stanie" fot. Pixabay

Dla każdego coś sportowego

Mój mąż jest świetnym narciarzem i od zawsze kocha sport – marzył, żeby jego syn był taki sam. I w zasadzie jego marzenie się spełniło, bo nasz 8-latek ma ogromny zapał do nowych aktywności fizycznych, uwielbia być w ruchu i bardzo szybko chwyta zasady różnego rodzaju sportów.

Wychodzimy za założenia, że trzeba dać mu spróbować wszystkiego i chodził już na treningi m.in. tenisa, piłki nożnej, koszykówki, pływania i judo. I właśnie te ostatnie zajęcia spodobały mu się najbardziej, więc regularnie go na nie wozimy.

W tym roku mój mąż uznał, że to jednak za mało i już najwyższa pora, by syn podzielił jego pasje do narciarstwa, więc chce go wysłać na obóz sportowy w góry. Ja, choć sama potrafię jeździć na nartach i sprawiało mi to przyjemność, absolutnie się na to nie zgadzam.

Narty i snowboard to nie zawsze dobry pomysł

Mam złe wspomnienia z wyjazdami na narty i już dawno powiedziałam sobie, że to jedna z tych rzeczy, do których nigdy nie będę "popychać" mojego dziecka. Krótkie trasy, a na nich mnóstwo narciarzy i snowboardzistów, którzy często nie panują nad tym, co robią. Przecież to gotowy przepis na katastrofę.


Zdarzają się sytuacje, że ktoś w kogoś zjedzie – to są groźne wypadki i o większości z nich słyszymy w mediach. Ale ile jest takich sytuacji, które są z pozoru mniej groźne, ale i tak kończą się złamaniem ręki czy innymi mocnymi obiciami? Przecież one są na porządku dziennym. Pamiętam, jak kiedyś zjeżdżałam ze stoku, a za mną jechała jakaś kobieta, która nagle zaczęła krzyczeć "uwaga, jadę, przepraszam!". Rozproszyła mnie, przewróciłam się i upadłam tak, że potem przez pół roku bolała mnie kość ogonowa.

Nigdy nie rozumiałam tego, że nikt nie kontroluje umiejętności, albo ich braku, osób, które pchają się na stoki. Przecież można wejść na czarną trasę bez kompletnie żadnego doświadczenia czy przygotowania. Sama znam masę osób, które są samoukami i nie przyszło im nawet do głowy, żeby wynająć instruktora na kilka lekcji. Uważają, że to nic skomplikowanego, że sami załapią szybciej. I nawet jeśli nauczą się jako tako zjeżdżać, to nie mają zielonego pojęcia o zasadach bezpieczeństwa czy jakiejkolwiek kulturze jazdy.

To nie sztuka wjechać na samą górę i bezmyślnie się rozpędzić – jak ktoś nie umie jeździć, to się skończy i tak upadkiem. Pytanie tylko, czy taka osoba krzywdę zrobi tylko sobie, czy przy okazji "skosi" albo wjedzie pod nogi jeszcze komuś.

Każdy ma swoją rację

A o wypadkach, także z udziałem dzieci, niestety słychać co sezon. Zajęcia dla najmłodszych w zorganizowanych grupach nie dają żadnej gwarancji bezpieczeństwa. Na stokach jest dokładnie tak samo jak na drogach – to, że jesteśmy pewni siebie, to dopiero połowa sukcesu. Trzeba mieć też oczy dookoła głowy. Niedawno zresztą była głośna sprawa we Francji – 40-latek wjechał w kilkuletnią dziewczynkę, która uczyła się jeździć, nie miała żadnych szans.

A mój mąż uważa, że przesadzam i panikuję. Cały czas powtarza, że on zaczął się uczyć jazdy na nartach znacznie wcześniej, że sam nieraz upadł i nigdy mu się nic nie stało. Że te wypadki na stokach, o których czytam w mediach, zdarzają się i tak rzadziej, niż na drogach.

Ja i tak nie wyobrażam sobie, żeby mój syn lawirował na stoku między innymi ludźmi, którzy nie zawsze panują nad prędkością i swoją brawurą. Nie chcę, żeby mój 8-latek jeździł z instruktorami, ale nie chcę też, żeby jeździł z tatą, bo to, że oni będą mieli go na oku, nie da mi gwarancji, że nie znajdzie się ktoś, kto sobie zaoszczędził na lekcjach. I nie wiedząc, jak zahamować, zatrzyma się dopiero na moim dziecku.