Myślę, że nie odeszli od nas cali. Moi dziadkowie to nie tylko wspomnienia

Marta Lewandowska
Kiedy czesało mu się włosy, mógł godzinami śpiewać i opowiadać historie. Zawsze, kiedy odbierał mnie z przedszkola, miał dla mnie cukierka albo szliśmy prosto na lody. "Tylko babce nie mów" - przestrzegał. Kiedy babcia wyjeżdżała, śniadania jadał ze swoim psem Aresem. Nakrywał do dwóch i "Aruś", na co dzień broniący podwórka, siadał przy stole jak gentleman i słuchał dziadkowych opowieści. Marian - jeden z dwóch moich ukochanych dziadków.
Kiedy czesało mu się włosy, śpiewał, śmiał się głośno i żartował ze wszystkiego. Kochał ludzi i ludzie kochali jego. Fot. Alena Darmel z Pexels
Obydwaj moi dziadkowie byli cudownymi ludźmi. Wpłynęli na mnie, na to, jakim jestem człowiekiem i jak wychowuję własne dzieci. Bo choć wszyscy kochamy swoje babcie to o dziadkach, też nie wolno nam zapomnieć. Bo dziadek to zawsze niezwykła historia.

Dziadek Marian - największy żartowniś


Marian był tatą mojej mamy. Na co dzień był mi bliższy, bo mieszkał tuż obok. Dziadek urodził się na emigracji w Lille, jako siedmiolatek został oddany "do chłopa na służbę", gdzie spał w chlewie ze świniami. Potem wspominał, że zimą włosy przymarzały mu do ścian. O powrocie do Polski mówił niechętnie. Ciepło wspominał ojca, którego ledwie pamiętał.


Moje wspomnienia z nim związane sięgają mniej więcej moich trzecich urodzin. Wtedy czytał na głos "Sztandar młodych" i widząc moje zainteresowanie literami - nauczył mnie podstępem czytać. Uczył mnie liter, a potem... udawał, że zgubił okulary i kazał czytać mi samodzielnie program telewizyjny. Dużo tego nie było, zaledwie dwa kanały.

Kiedy odbierał mnie z przedszkola, w kieszeni przynosił mi krówki albo kukułki. W cieplejszych miesiącach zabierał mnie do sklepu GS, gdzie, flirtując ze sprzedawczyniami, kupował mi lody truskawkowe. Mówił i śmiał się głośno, nerwowo przebierał palcami, siedząc na swoim krześle. Dziś myślę, że to taki odruch sierocy skrzywdzonego dziecka.

Zabierał mnie i mojego brata nad rzekę. Opowiadał o miejscowych, którzy chowali się tam przed wojskami niemieckimi i lisach, które uciekły z fermy i mieszkają na pobliskim pagórku. Zimą pozwalał nam chodzić po lodzie. O czym zabraniał mówić babci. "Po co ma na nas krzyczeć" - mawiał.

Jeśli pogoda nie pozwalała, prosił, żeby czesać mu włosy, a w zamian śpiewał partyzanckie piosenki i opowiadał o legendy. Nauczył mnie miłości do zwierząt, swoich ulubionych piosenek i tego, że zawsze można się dogadać z drugim człowiekiem. Wystarczy chcieć. Żartował ze wszystkiego i wszystkich, jego sarkazm był wyczuwalny od progu i ceniony w towarzystwie.

Dziadek Zygmunt - prowodyr wszelkich psot


Tata mojego taty nie miał łatwego dzieciństwa. Przeżył dwie wojny, jako mały chłopiec stracił matkę, potem ojca, wychowywała go macocha, która taktowała go skandalicznie. Zamykała w piwnicy i wydawała polecenia jak służącemu. Miał niezwykłą relację z przyrodnią siostrą, która, choć młodsza, zawsze o niego dbała. Po siedemdziesiątce nadal potrafili sprzedawać sobie kuksańce i serdecznie okazywać uczucia.

Kiedy wybuchła II wojna światowa miał coś, co dziś nazwalibyśmy firmą transportową, był krótko po ślubie z babcią i mieli jednego syna. Kiedy oficer gestapo wycelował mu pistolet w głowę, porzucił konie i wrócił do domu. Trafił na roboty przymusowe, a babcia do więzienia. Odnaleźli się potem, w sumie wychowali dziewięcioro własnych dzieci i jedno przybrane.

Z dziadkiem Zygmuntem widywaliśmy się kilka razy w roku. Starte dziecięce kolana opatrywał swoją wyprasowaną chusteczką do nosa. Pozwalał nam na wszystko. Kopanie dołów w wypielęgnowanym trawniku, smażenie jajek na blasze nagrzanej słońcem i inne eksperymenty. Wynosił składniki z domu, a babcia wołała za nim, że "stary, a głupi". Kiedy po wszystkim pytała "co tu się stało?" odpowiadał "to nie my" i szturchał delikatnie łokciem, chichocząc pod nosem.

Głupi nie był, choć do szkoły nigdy nie chodził. Czytał dużo, póki wzrok pozwalał. Klasyka, literatura współczesna, biografie. Nie lubił opowiadać o przeszłości, mówił, że jego życie zaczęło się po wojnie. Czasem tylko wyrwała mu się jakaś anegdota, bo jak podkreślał, wszędzie są dobrzy ludzie, nawet na wojnie. Ciężko pracował, budując drogi, ale zawsze miał piękne dłonie, nam też powtarzał, że to wizytówka i trzeba o nie dbać.

Dziadek Zygmunt mówił, że kocha wszystko, co żywe. Przygarniał osierocone wiewiórki i kawki, jego ogród był pełen kwiatów, zawsze rosły tam lwie paszcze i słoneczniki. Uwielbiał swoje gołębie, godzinami potrafił patrzeć, jak unoszą się na niebie. Uczył nas, że najważniejsze są małe rzeczy, uśmiech, ciepła herbata w mroźny dzień i drobne gesty wobec drugiego człowieka. Najbardziej się jednak cieszył, kiedy odwiedzały go dzieci i wnuki.

Nie ma ich, są wspomnienia


Ciężko pisać ten tekst, kiedy ich już nie ma. Dziadek Zygmunt zmarł 20 lat temu, Marian 22. Dalej czuję dotyk ich ciepłych dłoni na ramieniu. Bawiąc się z własnymi dziećmi i pokazując im piękniejszą stronę świata, wspominam chwile spędzone z nimi. Nie umiem się przy tym nie wzruszać. Podziwiam obydwu, bo mimo traumy jakiej doświadczyli, jako małe dzieci, potrafili być ponad to i wychować swoje dzieci z największą czułością.

Myślę, że to z nami, swoimi wnukami, nadrabiali dzieciństwo, które im odebrano. Na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Czuję ogromną wdzięczność, że mogłam ich mieć, żal, że tak krótko. Widzę Mariana w oczach mojej mamy, z wielką przyjemnością patrzę, jak mój tata rozpieszcza wnuki, tak, jak dziadek Zygmunt robił to z nami i myślę, że jednak może nie odeszli zupełnie...