Zrobiłam zakupy spożywcze w dyskoncie. Zobaczcie paragon, myślałam, że to pomyłka

Marta Lewandowska
Sylwestra mieliśmy spędzić ze znajomymi. 30 grudnia zrobiłam duże zakupy spożywcze, jednak tego samego dnia wieczorem okazało się, że jedno z dzieci zaczęło kasłać i spotkanie musieliśmy odwołać. Jedzenia wystarczyło nam na tydzień. Przy kolejnej wizycie w dyskoncie przeżyłam szok. 2022 rok powitał mnie ogromnymi podwyżkami.
Rok temu za podobne zakupy zapłaciłam 150 zł mniej. To ma być Nowy Ład? Jeśli tak, to ja dziękuję. Fot. Archiwum prywatne

Pięcioosobowa rodzina i jedzenie


Mam troje dzieci w wieku 4, 8 i 11 lat. Od lat panuję posiłki i z listą chodzę na zakupy. Kupuję głównie w dyskontach i marketach, korzystam z promocji, które znacznie obniżają nasze wydatki na żywność. W piątkowy wieczór wybrałam się do sklepu po podstawowe produkty spożywcze i kilka weekendowych czasoumilaczy. Nic wielkiego, żadnej chemii, napoi. Spoza listy zupełnie podstawowej kupiliśmy ekstra chipsy i butelkę wina.
Fot. Archiwum prywatne



Szok przeżyłam już w pierwszej alejce. - Widziałaś cenę kajzerek? - zapytał mąż. Kajzerka w dyskoncie od dawna kosztowała 29 groszy. Czas zdecydowanie przeszły, na cenówce prężyło się 39 gr - 30 proc. drożej niż tydzień temu. Nasze zaskoczenie zauważyła zaprzyjaźniona sprzedawczyni. - Całe pieczywo poszło w górę, chleby nawet po 50 groszy - powiedziała i rzeczywiście, żaden z bochenków, które kupowaliśmy dotąd, nie uchował się przed podwyżkami.

Na szczęście chleb od kilku tygodni znów pieczemy w domu. Ale składniki na niego też są droższe. Olej popularnej marki jeszcze przed chwilą kosztował 7 zł za litr. Dziś trzeba za niego zapłacić prawie 12 zł. Masło akurat w promocji, kupując trzy kostki płacę za każdą 5 zł, gdybym wzięła jedną, kosztowałaby 7 zł. Rok temu to samo masło w tej samej promocji kupowałam po 2,99 zł za kostkę.

Na warzywach nie lepiej. Aplikacja sklepu gromadzi moje paragony, por rok temu kosztował 8 zł za kg, dziś 10 zł, brukselka też 2 zł droższa na kilogramie, reszta podobnie. Przekąski zdrożały znacznie mniej, w zeszłym roku paczka chipsów kosztowała 2,39 zł, dziś za taką samą płacę 2,99. Tego można sobie odmówić, jak i butelki wina, której cena przez rok nie uległa zmianie.

Zdrożało to, bez czego żyć ciężko


Po krótkiej analizie paragonów widzę, że największe różnice są na podstawowych produktach, tych, które w naszej głowie funkcjonują jako niezbędne. Pieczywo, mleko, masło, olej, warzywa... Niezmienna pozostała natomiast cena bananów, chyba trzeba się cieszyć, bo dostarczają sporo energii. Za chichot losu uważam natomiast to, że hummus jest tańszy od pasztetu, w promocji upolowałam go za 1,99 zł, pasztet o tej gramaturze kosztuje ponad 3 zł.

Dlaczego tak drogo


Inflacja na poziomie 8,6 proc. ale też zmiany w podatkach i łatanie dziury budżetowej robią swoje i czuć to w naszych portfelach bardzo wyraźnie. Przez rok zmieniło się w życiu mojej rodziny sporo. Średni syn jest na diecie, więc zupełnie przestaliśmy kupować słodycze, pączki, słodkie napoje. Rok temu na moim paragonie widniała zgrzewka wody gazowanej, dziś używamy saturatora i filtrujemy wodę.

Nie kupuję też jajek, tata na emeryturze kupił kilka kur i z każdej wizyty u niego przywożę zapas. Rok temu kupowałam je w sklepie, z naszego koszyka wyleciały też słodkie jogurty, paluszki rybne czy chleb tostowy. Rok temu 15 stycznia moje zakupy na podobnej wielkości, tyle że z rzeczami, z których zrezygnowaliśmy, kosztowały 197,14 zł. W piątek zapłaciłam 349,85 zł. Ponad 150 zł więcej w 12 miesięcy.
Fot. Archiwum prywatne

Moje zakupy dosłownie zakryły dno w koszyku, wszystko zmieściliśmy w trzech torbach, wystarczy może na 4 dni.

Czy żyje się łatwiej?


Dobra zmiana? Nie dla mojego portfela i nie dla waszych. Biorąc pod uwagę fakt, że wywóz śmieci w warszawskim mieszkaniu jeszcze w grudniu kosztował mnie 35 zł miesięcznie, a w styczniu muszę zapłacić za niego 85 zł, to tylko na tym tracę rocznie 600 zł. Zdrożał też prąd (miesięcznie w domu jednorodzinnym płacimy o 42 zł więcej). O kredytach hipotecznych nawet nie wspomnę.

Mieszkanie wynajmujemy, nie chcieliśmy go sprzedawać, żeby zostawić je dla dzieci. Teraz wiemy, że jeśli chcemy je utrzymać, będziemy musieli zrzucić podwyżki na lokatorów - młode małżeństwo z dzieckiem, za chwilę urodzi im się drugie - oni też poczują "dobrą zmianę".

Zdaję sobie sprawę, że jesteśmy w niezłej sytuacji, obydwoje pracujemy, dzieci są zdrowe, pełnoletni samochód rzadko się psuje. Ale czy możemy myśleć o oszczędnościach o odkładaniu na remont czy wakacje? No niekoniecznie. Ceny rosną w zastraszającym tempie, a podwyżek nie sposób uniknąć. 500+ nie zrekompensuje różnicy na rachunku w sklepie.