Gejowskie show randkowe przebiło wszystkie inne. Już nigdy nie obejrzę "wysp i hotelów" miłości

Agnieszka Miastowska
Słoneczna Hiszpania, turkusowa woda, opalone ciała kandydatów szukających miłości. Kolejne randkowe show w typie rajskiego hotelu czy wyspy miłości, pomyślicie? Zasady tego programu jednak trochę się różnią. W "Prince Charming" trzynastu mężczyzn rywalizuje o względy tytułowego... księcia. I uwierzcie mi, to jedyny randkowy program, który bawi i uczy.
Prince charming jest fenomenalne. Gejowskie reality show pobiło inne Kadr z programu "Prince charming"

Prince charming — randkowe show inne niż wszystkie

Żeby powiedzieć co w "Prince Charming" jest takiego wyjątkowego, że nie oglądam tego programu z zażenowaniem, które towarzyszy mi przy raczeniu się innymi randkowymi show, zacznijmy od tego, co jest w nim podobnego do każdego programu z kategorii bikini reality.
Przede wszystkim to, że grupka uczestników zgłosiła się do niego, by kogoś poznać, akcja dzieje się w luksusowej willi i na plażach o białym piasku. Panowie rywalizują między sobą, o kogoś, z kim chcą być.


Czekają ich zadania i wyzywania. Pojawiają się towarzyskie dramy, konflikty. No i nie brak tego, dlaczego wszelkie plażowe programy ściągają przed telewizory tylu oglądających, czyli półnagich ciał.

Jednak nie jest to festiwal kaloryferów i sztucznej opalenizny, jaki aż przebijał się przez ekran w "Hotelu Paradise" czy "Love Island". Znajdziemy tam panów o naprawdę dopracowanej sylwetce i tatuażach, robiących z ich ciała istne dzieło sztuki, ale też chłopaków z brzuszkiem i potarganą czupryną. (No, wyjątkiem jest sam książę, który jednak jak na księcia przystało, musi być po prostu "charming"). To zbiór różnych ludzi, o różnym wyglądzie, a nie modeli, którzy mają cieszyć oko widza, by ten jak najdłużej nie zmieniał kanału w tv. I to pierwsza rzecz, za którą doceniłam PR - kandydaci do serca księcia byli wybierani po czymś więcej niż sześciopak na brzuchu i w swoim otoczeniu nie doznali z tego powodu żadnego szejmingu.

Oglądamy ludzi, nie kaloryfery

A mam wrażenie, że inne randkowe programy za kryterium przejścia castingu uznały odpowiednią ilość silikonu w ciele, tuszu w skórze czy samooplacza na twarzy. I nie chodzi tutaj o zawstydzanie osób, które chciały swoją urodę poprawić. To jest okej. Ale na Boga – tak nie wyglądają wszyscy ludzie na świecie!

Jeśli chcemy pokazać przekrój charakterów, pokażmy też przekrój sylwetek, osobowości i ciał. W jednym z odcinków "Prince Charming" uczestnicy mają wybrać osoby "naj" w kilku kategoriach. Najprzystojniejszy, najżyczliwszy, najzabawniejszy itd. Głosowali na siebie nawzajem, by podkreślić, że każdy z nich ma inną mocną stronę.

W jednym z pierwszych odcinków innego randkowego show dla osób heteronormatywnych uczestnicy musieli sami siebie ustawić w kolejce od osoby najatrakcyjniejszej do... najbrzdyszej. I oczywiście zrobili to.

Nie obyło się bez łez, żalu, zawstydzenia, poczucia niesprawiedliwości. Dyskutowania, kto ma jaką część ciała "odpowiedniejszą", by stanąć krok przed kimś innym. To było po prostu upokarzające.

Więc show księcia dostaje ode mnie wielki plus za ciałopozytywność. I charakteroróżnorodność. Bo czas przejść do samych uczestników.

W innych polskich programach randkowych uczestnicy są do siebie... niepokojąco podobni. Zauważyliście, że co drugi mężczyzna jest trenerem personalnym, a co druga dziewczyna, mimo ledwo 23 lat na karku, ma już własny biznes w postaci klinki medycyny estetycznej?

Uczestnicy z krwi i kości

I znowu, nie chodzi o to, kto czym się zajmuje czy jaka jest przez to jego wartość. Chodzi o to, co uczestnicy sobą reprezentują i co ciekawego mają do powiedzenia sobie nawzajem, a pośrednio widzom programu. I dopiero w tym momencie chcę dojść do nieheteronormatywności uczestników walki o serce księcia.

"Prince charming" to pierwszy w historii polskiej telewizji program randkowy, w którym występują nieheteronormatywni mężczyźni i tego nie można pominąć! W tej homofobicznej rzeczywistości, w której żyjemy, sam fakt, że tego typu show przeszło z internetowej platformy player do telewizji, jest dla mnie promykiem nadziei.

A mimo że program oczywiście jest rozrywkowy i z samego założenia musi być "lekki", to oglądanie go jest naprawdę o wiele bardziej "pleasure" niż "guilty". Podczas, gdy w wyspach i hotelach miłości uczestnicy rozwiązują dramy z serii "jak zrobić, by odpadła Kasia, bo Basia chce być z Tomkiem", uczestnicy "Prince Charming" otwierają się przed sobą i widzami.

I w międzyczasie rywalizowania o księcia prowadzą rozmowy, których zwykły Kowalski naprawdę powinien posłuchać.

Randkowe show uczy Polaków tolerancji

W jednym z pierwszych odcinków uczestnicy dyskutowali o tym, czy słowo "pedał" jest obraźliwe dla geja, jeśli używane jest przez osoby ze społeczności LGBT. Tłumaczyli, czym homoseksualizm różni się od homoseksualności i dlaczego pierwsze pojęcie lepiej wrzucić do śmietnika.

Scysje między nimi miały dość poważne podstawy — jeden z uczestników zaatakował słownie drugiego, który w według niego był zbyt "przegięty". Czyli (według niego) swoim zachowaniem zbyt podkreślał swoją orientację, co robione atencyjnie jest źle odbierane przez społeczeństwo.

Gdy został nazwany homofobem, wyznał, że robił to dla dobra młodszego kolegi. Nie chciał, żeby ten, zachowując się tak poza willą, spotkał się z hejtem ze względu na swoją orientację. Uczestnicy rozmawiali o swoich coming-outach, które w ich domu miały różny przebieg. Jeden z nich wyznał, że gdy powiedział rodzinie o swojej orientacji, został wyrzucony z domu i w klubie szukał kogoś, kto przygarnie go na noc. I może "przeciętny Kowalski" (kimkolwiek on oczywiście jest) po obejrzeniu relacji z marszu równości na TVP i wysłuchaniu monologów o tęczowej zarazie z ambony, przełączy kanał na randkowe show na TTV i pomyśli, że po drugiej stronie też są ludzie?

Bo uczestnicy podkreślają wprost, że przyszli do programu znaleźć miłość, ale też pokazać innym, często swoim rodzinom, że są ludźmi, nie ideologią. Nie chcą ukrywać swoich obaw, emocji, uczuć. Tego, jacy są naprawdę.

"Prince charming" to nie guilty pleasure

I może ktoś powie, że to tylko randkowe reality show, które bardzo przyjemnie się ogląda, ze względu na różnych i barwnych uczestników, przeprzystojnego szarmanckiego księcia (serio!) i dobrą, zupełnie nietoksyczną (jak na randkowy program) atmosferę rywalizacji.

Ale jeśli coś może zmienić świadomość ludzi na temat społeczności LGBT, to nie będzie to doktorat o nieheteronormatywności, którego nie przeczytają raczej w przerwie na kawę.

A parę przyjemnie podanych obrazów z życia prawdziwych ludzi z ich prawdziwymi emocjami. Ludzi nie ideologii. Ten program jest po prostu potrzebny, ale przy tym świetnie się go ogląda. I bije na łeb wszelkie "40 kontra 20", "Love Island" czy "Hotele Paradise".

Nie tylko dlatego, że porusza ważny (ktoś złośliwie powie "modny") temat osób nieheteronormatywnych. Widać w nim prawdziwych ludzi, a nie wydmuszki z wypełnionymi ustami i banalnymi kwestiami do przekazania. Otwiera oczy, skłania do przemyśleń, a bawi bardziej niż porównywalne randkowe hity.

A sam książę jest brodatym, umięśnionym modelem, który jeździ konno i w czołówce galopuje po plaży. Czego chcecie więcej? Warto zobaczyć show przynajmniej po to, by wiedzieć, jak wyglądałby Massimo bez całej otoczki z kultury gwałtu.