Mam 25 lat i niedobrze mi się robi na widok warzyw. To wszystko przez moją babcię

List czytelniczki
Jako dziecko uwielbiałam zasady żywieniowe wprowadzone przez moich dziadków. A właściwie zasadę, bo była jedna. Brak żadnych zasad. Największa paczka chipsów? Jeśli wnusia chce. Na obiad mrożona pizza i frytki? Jeśli mam ochotę. Po każdym posiłku paczka ciastek? Deser to deser! I wiecie, wtedy nie zamieniłabym się z żadnym dzieciakiem. Ale teraz jestem już dorosła i gdy próbuję zjeść sałatkę, robi mi się niedobrze.
Jako dziecko byłam karmiona słodyczami. Teraz nie znoszę zdrowego jedzenia Pexels.com

Miłość okazywana słodyczami

Po latach takie wyznanie brzmi jak skarga, ale zrozumcie mnie jasno – jako dziecko byłam zachwycona. Wiele czasu spędzałam u dziadków, a oni mieli własną koncepcję na temat mojej diety. Nie dawali mi czekoladki za plecami mojej mamy, ona wiedziała, że dziadkowie mnie rozpieszczają, nie sądziła jednak pewnie, że aż tak.
Babcia i dziadek, dla których PRL nie był tylko czarno-białym filmem, ale dobrze znaną rzeczywistością, na początku nowego tysiąclecia nadal byli zachłyśnięci tym, ile różnorodnych dobroci można było kupić w sklepach.


A ich wiedza o zdrowym żywieniu była... nie oszukujmy się – zerowa. Każdy byle czekoladowy deserek to jogurt. Mrożona pizza, paluszki rybne, gotowe pierogi? Przecież ktoś to własnoręcznie przyrządził. Zupa w proszku, ciasto z torebki? Co tam może być niezdrowego?

A czekoladki, chipsy i kolorowe napoje w dowolnych ilościach? Jeśli mimo tego zjadałam obiad (a zjadałam), to dziadkowie nie widzieli żadnego problemu. Dodatkowo miałam to (nie)szczęście, że mój metabolizm działał lepiej niż powinien.

Nawet moich nieświadomych dietetycznych podstaw dziadków zaniepokoiłby nagły przyrost wagi. Ale nic takiego się nie działo. Więc jadłam to, co chciałam, i tyle, ile chciałam. A dziadkowie tak mi okazywali miłość. Skoro byłam szczęśliwa, dostając kolejnego batonika, to czemu mieliby mi zabraniać? Jadłam więc do mdłości.

Gotowe danie lepsze niż babciny obiad

Nie przytyłam, z moim zdrowiem nie działo się nic szczególnie niepokojącego, ale moje upodobania żywieniowe stały się bardzo konkretne.

Gdy w domu na obiad mama podała pulpety, po spróbowaniu odmówiłam jedzenia, chociaż zawsze za nimi przepadałam. Czemu? Bo smakowały gorzej niż takie, które robi babcia. Ale nie chodziło o babciną kuchnię. Smakowały gorzej niż te, które babcia kupuje, podgrzewa, wyciąga ze słoika.

Pewnie większość osób gardzi gotowym jedzeniem, ale ja się po prostu od niego uzależniłam. Tam wszystko zawsze było wystarczająco słone, przyprawione, miękkie albo chrupiące.

Nie obrzydzał mnie skład zupy z torebki czy paluszków rybnych, bo jako dziecko nie miałam o tym pojęcia. Nie było w nich ości, jak w rybie, która przygotowywał tata. W zupie nie pływała słodka marchewka ani kłująca w zęby natka.

Jeśli wyda wam się to obrzydliwe, zastanówcie się sami, jak często jako dzieci woleliście płakać o McDonald's niż zjeść dobry domowy obiad. No właśnie. Ja nie musiałam płakać. Miałam fast foody, kiedy chciałam.

Jako nastolatka nabawiłam się anemii, ale trudno ocenić, na ile wpływ na to miała niezbilansowana babcina dieta – to częsta przypadłość osób w okresie dorastania. Teraz, gdy jestem dorosła, żalu do dziadków nie mam, ale patrzeć na sałatę nadal nie mogę.

Gdy słyszę, że moi znajomi sięgają po kostkę czekolady z tekstem "dzisiaj sobie pozwolę", to jestem w szoku, bo ja zjadam całą tabliczkę, kiedy tylko mam ochotę na słodkie.

Zawsze muszę walczyć ze sobą, żeby w ciągu dnia złapać za owoc zamiast za niezdrową przekąskę i uwierzcie, ale nawet banany wydają mi się niesłodkie. Ziemniaczki, surówka i mięsko nawet według dzisiejszych wytycznych nie brzmi na pełnowartościowy obiad.

Dla mnie to i tak szczyt bycia fit, bo sklepy i bary kuszą pizzą, zapiekanką, kebabem, zupką chińską albo lasagne, którą wystarczy wrzucić do piecyka. Ale najgorsze jest zjedzenie sałatki. Każda sałata po prostu smakuje ziemią. Trudno delektować się naturalnym smakiem po latach degustacji glutaminianu sodu.

Szczęśliwe dziecko i niezdrowa dorosła

Myślę, że moja historia mogłaby się skończyć nadwagą, otyłością, być może poważnymi zaburzeniami odżywiania. Pamiętam, że każdy powrót z gimnazjum musiał skończyć się wizytą w sklepie i kupieniem dwóch orzechowych batonów i małych czipsów.

W liceum były to już dwa pączki z bitą śmietaną i ananasem. I to tylko jako "nagroda" po lekcjach. Miałam jednak to szczęście, że po mojej szczupłej sylwetce nigdy nie było widać tego, co naprawdę jadłam, ale to też niezła nauczka, by nigdy nie oceniać czyichś wyborów żywieniowych po jego wadze.

Do dzisiaj obcy ludzie przewracają znacząco oczami, słysząc, ze dużo jem albo przepadam za słodyczami. Wydaje im się, że kokietuję, bo skoro jestem szczupła, to żywię się sałatką i jem kostkę gorzkiej czekoladki dziennie zamiast tabliczki białej. I w sumie wolałabym, żeby mieli rację.

Po każdym zdrowym posiłku szukam okazji do "nagrody" w formie niezdrowej przekąski. I nie chcę straszyć mam albo namawiać babć, by już nigdy nie dawały wnukom słodyczy.

Warto jednak uczyć dziecko właściwych smaków, by jako dorosłe nie musiało tego robić same. Z zadowolonego dziecka wyrosłam na dorosłą, która musi sobie matkować, by na siłę zjeść choć jedno warzywo lub owoc dziennie.