Historia bez zakuwania? Metoda tego nauczyciela powinna obowiązywać w każdej szkole

Ewa Bukowiecka-Janik
Jednym z największych paradoksów polskiej szkoły jest to, że dużo wymaga, a mimo to produkuje uczniów, którzy niewiele z niej pamiętają. Przyczyn jest wiele: za długie wakacje, zbyt obszerna podstawa programowa, metody nauczania nastawione na „zakuwanie”. Na pierwsze dwie nauczyciele nie mają żadnego wpływu. Na ostatnią tak i powinni z tego korzystać. Wskazówką jest np. to ćwiczenie.
Terenowa lekcja historii to prosty, genialny pomysł na naukę Fot. Bartosz Bańka / Agencja Gazeta
"Idziemy w teren, w miasto. Dzielimy klasę na drużyny (5-, 6-osobowe). Każda dostaje kartki, pisaki/długopisy oraz zalakowaną kopertę z kilkoma zadaniami. Zadania typu: 'Grudzień 1970', 'zimna wojna' (generalnie tematy, o których uczniowie jeszcze się nie uczyli i niewiele o nich wiedzą). Misja polega na znalezieniu jak najwięcej sprawdzonych informacji o tych wydarzeniach. Wymóg jest jeden, informacje musimy uzyskać od ludzi – nie korzystamy ze smartfonów ani nie wchodzimy do księgarni (jeśli są w pobliżu)" - opisuje na Facebooku Tomasz Tokarz, trener, nauczyciel, wykładowca akademicki, prowadzący Centrum Edukacyjne "Wspieram ucznia". Chodzi o to, by podejść do człowieka i poprosić o pomoc. Zapytać, co wie na dany temat, ułożyć z zebranych informacji logiczną całość, uwzględniając, że nie każda informacja musi być prawdziwa. To zadanie zmienia temat, który musimy zbadać w prawdziwą zagadkę, którą od początku do końca musimy rozwiązać, robiąc w grupie burzę mózgów.


Biorąc pod uwagę, że w tym wypadku była to lekcja historii, a czytanie podręczników do tego przedmiotu są jedną z najlepszych znanych ludzkości metod na bezsenność, brzmi genialnie. W dodatku nic nie kosztuje. Nauczyciel musi jedynie włożyć wysiłek w organizację – jeśli uczniowie są niepełnoletni, z grupą musi iść opiekun.

Po powrocie z terenu w klasie drużyny porządkują informacje i weryfikują je z pomocą książek i internetu. "Możliwości dyskusji na temat wniosków z ćwiczenia są rozliczne. Uczniowie uczą się szybciej. Przy okazji rozwijamy wszystkie kompetencje kluczowe: komunikację, kooperację, kreatywność, krytyczne myślenia..." - pisze Tomasz Tokarz.

W komentarzach pod postem pojawiają się pytania, które – niestety – sprowadzają czytelnika na ziemię. Jak ta prosta, genialna metoda nauczania, która sprawia, że w szkole jest fajnie, a zdobytą wiedzę zapamięta się na długo, ma się do polskiej szkoły? Nijak, "bo zawali się plan zajęć, bo runie piramida zastępstw" - napisał jeden z internautów.

Padają pomysły, by zrobić w szkole dzień zajęć zintegrowanych, ale to znów nie do końca zadanie jednego nauczyciela z inicjatywą... Poza tym dochodzi kwestia odpowiedzialności za dzieci – opiekunowie powinni być dorośli, zatem nauczyciel w pojedynkę tego nie zrobi.
A szkoda, bo tego typu zadania są wykorzystywane m.in. na zajęciach "design thinking".

"W tym ćwiczeniu chodzi przede wszystkim o zorientowanie się, co ludzie pamiętają, jakimi kliszami się posługują, kto wie i co wie. Kluczowym elementem jest dyskusja, która odbywa się po ćwiczeniu. Skąd wiemy to, co wiemy i, czy można ufać temu, co ktoś nam powie, w jaki sposób można to sprawdzić" - pisze Tomasz Tokarz.

Jak się okazuje, w polskich szkołach te ćwiczenia miały miejsce już w latach 90., a np. w Anglii dzieci uczą się tak regularnie. Na szczęście w grupie komentujących znaleźli się nauczyciele zachwyceni ćwiczeniem, którzy zadeklarowali, że z niego skorzystają. Szkoda jednak, że nie idziemy w kierunku, w którym dobre metody są popularyzowane, lecz spychane na margines...