Odpytał całą klasę, a oni byli zachwyceni. Matematyk znalazł sposób na traumę przy tablicy

Ewa Bukowiecka-Janik
"Pamiętacie, jak czuliście się, kiedy wywoływał Was nauczyciel, abyście wystąpili przy tablicy i rozwiązali tam zadanie przed klasą. Co czuliście w brzuchu, jak pociły się Wam ręce, czy drżał Wam głos. Jak reagowała klasa, na Wasze błędy?" - pyta w swoim poście na Facebooku Marcin Stiburski, nauczyciel i autor koncepcji Szkoły Minimalnej. Pyta nie bez powodu – sam znalazł sposób, jak odpytywać uczniów pod tablicą tak, aby to pokochali!
Jak sprawić, by uczniowie pokochali odpytywanie pod tablicą? Pixabay/Wokandpix
Marcin Stiburski jest nauczycielem fizyki i matematyki, znany jest jako autor koncepcji Szkoła Minimalna, która (w skrócie) sprzeciwia się głównie obszernej podstawie programowej i systemowi oceniania w formie kar i nagród. Jego pomysły na edukację można byłoby wydać w tomiku pt. "Jak wywrócić publiczną szkołę do góry nogami, wprowadzając tycie zmiany".

Stiburski robi sprawdziany, ale pozwala na nich ściągać (i zapowiada to wcześniej!), albo mówi uczniom, by ocenili się sami. Sam również wystawia oceny – wszak to nauczyciel – ale wszystkim piątki.


Poza tym przyznaje, że zdarza mu się na lekcjach nie robić nic i że taka lekcja jest idealna – bo dzieci uczą się same! I to naprawdę uczą się tak, że aż mają wypieki na policzkach, chwalą się efektami, pomagają kolegom i czekają na kolejną lekcję. A nauczyciel co? "Całą lekcję sobie siedziałem na uboczu i kontemplowałem to, że nic nie muszę, że o nic nie pytam, że mi uczniowie nie zawracają głowy. Totalne nic" – pisał niegdyś Stiburski.

Jak do tego doszło? Otóż oddał dzieciom władzę i m.in. tę zasadę wykorzystał również po to, by odczarować jedno z najgorszych szkolnych doświadczeń – słynne "do tablicy!".

"Zadałem sobie pytanie, czy musi być to jeden uczeń, czy musi on tłumaczyć swoją wiedzę jedynie nauczycielowi" - pisze Stiburski na otwartej grupie facebookowej Szkoła Minimalna. "Znalazłem odpowiedź. Zaprosiłem do tablicy uczniów hurtowo, najpierw po dwóch, potem po trzech, ostatecznie po tylu, ilu wygodnie zmieści się przy tablicy.

Każdemu dałem coś do pisania, każdemu powiedziałem, aby znalazł sobie przestrzeń na tablicy, na której będzie zapisywać swoje przykłady, każdego poinstruowałem, aby tłumaczył koledze obok, oraz aby kolega obok sprawdzał zapisy innego kolegi".

Myślicie, że był chaos? Skądże. Uczniowie zaangażowali się, dyskutowali, spierali o wynik, pomagali sobie wzajemnie. "Najpierw nieśmiało, powoli, a później utrzymujący się las rąk tych, którzy czekali w kolejce do tablicy. Oczywiście jest gwar. Ale czy warto dla takich chwil oczekiwać ciszy? Gdy padają pytania z klasy 'Czy mogę jeszcze raz pójść do tablicy?' to myśli sobie człowiek, że tablica nie jest taka straszna" - pisze nauczyciel.

Poza tym metoda ta okazała się skuteczna również wobec uczniów nieśmiałych i cichych. Mogli oni bez stresu uczestniczyć w wyzwaniu, które dotąd kojarzyło się fatalnie.

"W pomyśle tym jest jeszcze coś fajnego. Nie pozwalam uczniom zmazywać swoich przykładów. Na końcu pokazuję im ich wspólną pracę. Wykonali kawał dobrej roboty. Proszę na koniec, aby przepisali po kilka ulubionych przykładów w zeszytach" – pisze Stiburski.

W dyskusji pod postem nauczyciele pytają jak to zrobić, by zadziałało na innych przedmiotach i w wyższych klasach. Łatwiej ośmielić i zaangażować małe dzieci niż młodzież. Marcin Stiburski radzi, by na lekcjach pracować w grupach, jeśli nie da się pod tablicą i podkreśla dwie ważne zasady: oceniają koledzy – nie nauczyciel, no i uniwersalna: traktuj ucznia jak gościa edukacji, jak partnera. Wtedy wszystko wyjdzie samo.

"Na kolejnej lekcji też będę miał wesoły wianuszek uczniów przy tablicy" - puentuje nauczyciel. To jest pewne!