Uczeń poprawnie rozwiązał zadanie i dostał 0 punktów. Takie rzeczy tylko w polskiej szkole

Ewa Bukowiecka-Janik
Czy można znać odpowiedź na pytanie, przekazać ją wyraźnie i wprost, a mimo to zostać uznanym za głąba? Tak. Na przykład na teście ośmioklasistów.
Uczeń poprawnie rozwiązał zadanie, a mimo to nauczyciel nie przyznał mu punktów Fot. Grzegorz Skowronek / AG
Na profilu facebookowym Budząca się szkoła pojawił się post, który wzbudził duże zainteresowanie rodziców i nauczycieli. Na zdjęciu widzimy zadanie z testu z języka polskiego rozwiązane przez ucznia lub uczennicę. Poprawnie, a mimo to zostało ocenione na 0 punktów.

Egzaminator nie uznał odpowiedzi ucznia, ponieważ nie użył on wymaganej formy – literki A lub B. Zamiast tego wpisał słowa. Choć uczeń udowodnił, że rozumie różnicę między słowami "karze" a "każe", nie zaliczył zadania. Pod postem rozgorzała dyskusja. Spora część komentujących przyznała rację egzaminatorowi – według niektórych zadanie sprawdzało nie tylko umiejętności z gramatyki, ale również czytania polecenia ze zrozumieniem.


Inne zdanie ma pozostała część komentujących, jak i autorzy "Budzącej się szkoły" - programu, który promuje kulturę nauczania opartą na rozwoju potencjału uczniów, nauczycieli i szkół.

Taka ocena, jaki egzaminator
"Nikt przy zdrowych zmysłach nie postawiłby tu 0 punktów", "tylko jedna odpowiedź jest dobra – sprawdzającego" – piszą internauci. Egzaminatorowi przypisano małostkowość i złe intencje. Trudno się nie zgodzić, skoro zadanie rozwiązane jest poprawnie. Ponadto skrytykowano też samo polecenie – nazwano je zadaniem z gatunku "byle tylko ud*pić".

Ta diagnoza nie wydaje się przesadzona zwłaszcza w kontekście faktu, że to nie jedyny taki przypadek. "Przypomniała mi się historia ze szkolenia egzaminatorów (czas jakiś temu). Na sprawdzianie 6-klasistów należało napisać wypracowanie, powinno zająć minimum połowę wyznaczonego miejsca. Dziecię napisało tekst, zajmujący 1/3. Drobnymi literkami jak zawsze. Wyczerpało temat. Dostało 0 punktów" – pisze jedna z komentujących.

Do tego dochodzi masa sytuacji, w których nauczyciel negatywnie ocenił poprawnie odrobioną pracę domową. Z równie błahego lub absurdalnego powodu.

Tak podcina się skrzydła i produkuje wzorowe "korposzczury"
W poście "Budzącej się szkoły" czytamy, że test jest ważniejszy niż to, czego faktycznie dziecko się nauczy. Ważnym wątkiem jest też stawianie dzieci do wyścigu po oceny. W komentarzach, że klucz odpowiedzi to świętość. A uczeń?

"(...) zamiast uczyć się, jak stosować zasady pisowni, cały wysiłek włoży w domyślanie się, o co mogło chodzić 'pani'. Nauczy się, że znajomość faktów i umiejętność rozumowania się nie liczy, liczy się przede wszystkim znajomość psychiki nauczyciela (lub twórcy testu). A poza tym, test nauczy go, że nie warto się wysilać, bo i tak kryteria oceny tego, co zrobi, są dla niego nieprzewidywalne" – trafnie podsumowała jedna z komentujących.

Ponadto, sytuacja ta może zaowocować krzywdzącymi przekonaniami na własny temat oraz zrujnowaniem dopiero kształtującej się pewności siebie młodego człowieka: Jak słusznie zauważyła jedna z komentujących, dziecko, które wyszło z testu z poczuciem, że sobie poradziło, kiedy zobaczy swój wynik, na pewno nie będzie winy przypisywało egzaminatorowi-formaliście. "Dla niego będzie jasny przekaz: nie umiem, a przecież byłem pewny swoich umiejętności" – puentuje internautka.

Rzeczywiście, w okolicznościach, które jasno wskazują, że system oceniania jest z definicji krzywdzący, dokładania uczniom w ten sposób wydaje się niezrozumiałe, absurdalne, a może nawet podłe? Przesada? To przypomnijcie sobie ten lęk, gdy nauczyciel rozdawał testy i uczucie, kiedy okazywało się, że jest gorzej, niż sądziliście... Odpowiedź nasuwa się sama.