360 pytań z "Pana Tadeusza". Wkurzony ojciec zaczął walkę z nauczycielami, którzy "trzęsą szkołą"
Tylko dwie osoby na cały rocznik zaliczają sprawdzian z matematyki, dzieciaki w podstawówce muszą odpowiedzieć na 360 pytań z "Pana Tadeusza", pan od historii rzuca krzesłem o ścianę. To właśnie współczesna "bojąca się uczniów" szkoła, z którą postanowił walczyć ojciec dwójki dzieci.
– Pani od matematyki dzielnie pokazuje młodzieży, jakimi są głąbami. Regularnie na jej klasówkach jest 80-90 proc. ocen niedostatecznych, ostatnio jednak padł rekord w trzech klasach. Na ponad 60 z osób z klasówki były tylko 2 oceny pozytywne, co widać w elektronicznym dzienniku – napisał na Facebooku ojciec licealisty.
Matematyczka jego syna stosuje rozmaite "wybiegi" podczas klasówek – formułuje zadanie tak, żeby "nikt nie rozumiał, o co jej chodzi", albo wymaga materiału spoza obszaru, który klasa miała opanować. – Niektóre dzieciaki nerwowo nie wytrzymują już stresu, kilku rodziców zdecydowało się przenieść dzieci do innej szkoły – pisze ojciec osiemnastolatka. Kiedy on był w wieku szkolnym, nauczyciel był osobą uchodzącą za nieomylną, godną najwyższego szacunku i taką, od której wiele zależy. Dlatego się z nim nie walczyło, ale z perspektywy czasu mężczyzna ocenia, że rozumowanie ówczesnych rodziców było błędne. – Edukacja na poziomie podstawowym i licealnym nie ma większego znaczenia, ale krzywdę można zrobić młodym na długo – tłumaczy.
Żeby rozwiązać problem, można oczywiście tłumaczyć dziecku, że "ma się porządnie nauczyć". Skoro jednak nie zdaje 58 osób na 60, założyć można, że oceny niedostateczne nie wynikają z samego poziomu wiedzy nastolatków. I że już kilkoro rodziców pewnie wpadło na to, żeby dziecko przepytywać i wysyłać na korepetycje. Bez skutku.
Tymczasem drugie dziecko oburzonego mężczyzny dzień później dostało zadanie domowe z j. polskiego. Polonistka w szkole podstawowej (!) kazała swoim uczniom przygotować w domu odpowiedzi na 360 pytań dotyczących "Pana Tadeusza". Na każdą z 12 ksiąg przypada ich około 30. Nie są to pytania sprawdzające zrozumienie idei i kontekstów, lecz nieistotnych szczegółów ("który pies okazał się lepszy?" czy "jakie wydarzenie miało miejsce o poranku?").
– To nic, że są też inne przedmioty, że potrafią mieć miks 6 klasówek i kartkówek w tygodniu. To nic, że nie uczą się czytać ze zrozumieniem, tylko zapamiętywać nieistotne szczegóły [...]. Coś we mnie ostatnio pęka, kiedy widzę, jak mój syn dzień w dzień walczy z lekcjami. Nawet weekendów dzieciakom nie odpuszczają, nie mówiąc o czasie na naukę – komentuje ojciec dziecka.
"Uczą dzieci prawdziwego życia"
Sprawę skomentowała na Facebooku autorka testu, której nazwisko widnieje na rozdanych uczniom kartkach z zadaniem. Zaznaczyła, że owe "karty pracy" umieściła w internecie, chcąc "pomóc podczas pracy z lekturą". – Nie biorę odpowiedzialności za to, jak są one wykorzystywane. Przykro mi, że materiały, które moi uczniowie uznali za pomocne (bo sami nie zawsze wiedzą, na co zwrócić uwagę podczas czytania długiego tekstu) ktoś wykorzystuje jako jakieś narzędzie opresji – tłumaczyła Celina Nowrotek. Wciąż jednak nie wiadomo, dlaczego uczniowie mieliby zwracać szczególną uwagę na to, "który pies okazał się lepszy".
Są tacy, których zdaniem zarówno matematyczka, jak i polonistka "uczą dzieci prawdziwego życia", które nie zawsze jest przecież takie, jak sobie wymarzyliśmy. Tego poglądu nie omieszkał skomentować rodzic, który opisał na Facebooku obie sytuacje. – No tak, bo po to jest szkoła, aby dawać lekcje życia i niesprawiedliwości, a nie edukować. To jest jakaś paranoja, głównie siedząca w naszych głowach – zripostował.
I jak wielu internautów uznał, że tego rodzaju testy zabijają w dziecku radość z czytania. A ta zabita na początku drogi w dorosłość, wraca dopiero lata po ukończeniu szkoły. Jeśli w ogóle.
"Połknęłaś ściągę, pokaż język"
Magda akurat czytać lubi, ale ogromną niechęcią darzy historię. Niedawno skończyła szkołę i wciąż uważa, że jej historyk był niezrównoważony. – Kiedy szepnęło się coś do sąsiada z ławki, wpadał w furię. Nagle zrywał się od swojego biurka, jego fotel na kółkach odbijał się od ściany z tablicą, a on podbiegał do ucznia i wydzierał się, że to on teraz prowadzi lekcje i jak ktoś śmie mu przeszkadzać. Zdarzało się, że brał swój fotel i rzucał nim o ścianę. Już nie zliczę ile razy rzucał tak kubkiem – opowiada 20-latka.
Jeśli ktoś miał u tego nauczyciela trójkę, to znaczy, że był wybitny. Pod koniec semestru historyk nie mógł opędzić się od poprawiających przedmiot uczniów, mimo że wszyscy – bez wyjątku – się go bali. Magda pamięta, jak na jednej z poprawek jej koleżanka w ułamku sekundy, ze strachu, połknęła ściągę. – Facet zobaczył, że ściąga i już do niej biegł, a ona bała się, że ją zostawi na drugi rok w klasie. Kazał jej otwierać buzię i pokazywać język, ale nie mógł jej nic udowodnić. Mówiła, że kaszlała i dlatego zasłoniła buzię – opowiada dziewczyna.
Wie, że ściąganie nie jest uczciwym wyjściem, ale innego czasem nie było. Przed klasówką klasa umiała materiał, w trakcie – zapominała nawet, jak na imię ma sąsiad z ławki. O co zresztą tak trudno nie było, bo nauczyciel sam ustalał kto z kim siedzi i te duety bardzo często zmieniał. – Najgorsze było to, że każda osoba bez wyjątku była w stanie silnego stresu — kiedy wpadał w furię, to zachowywaliśmy się tak jakby nas tam nie było, cicho czekając na rozwój sytuacji. Nikt się nie wstawiał za kimś, raczej wszyscy milczeli i czekali, aż mu przejdzie. – Rodzice też nie interweniowali, założenie było takie, że lepiej za dużo nie mówić, żeby afery nie było – tłumaczy dziewczyna.
Ale miało to negatywne skutki – przede wszystkim w psychice.
"Nieudany zlepek materii"
Wie o tym Karolina, która 21 lat temu zmieniła przez swoją chemiczkę szkołę. – Córkę mam jedną, a szkół jest wiele – na odchodne powiedziała dyrektorce jej mama. Mimo tej interwencji, kobieta traumę przeżywa do dzisiaj. Pamięta jak przed każdą lekcją miała biegunkę i jak dostawała ocenę niedostateczną jeszcze zanim odpowiedziała na pytanie.
Choć zdziwiona korepetytorka mówiła jej mamie, że Karolina ma wiedzę na mocną czwórkę, to nauczycielka nie tyle jej wiedzy nie doceniała, ile mówiła jej wprost, że jest "nieudanym zlepkiem materii" i matołem. I obrzucała ją wściekłym spojrzeniem – tak różnym od znaczącego uśmieszku nauczyciela fizyki, który z kolei przekonywał ją, że "poleci ze szkoły razem z bocianami".
Dziś niektórym wydaje się, że te czasy słusznie minęły. Mówią, że w szkołach rządzą dzieci i ich rodzice, a biedni nauczyciele są wyłącznie ofiarami nastoletnich manipulacji i patologii. Niestety — o ile przemoc fizyczna jest piętnowana, o tyle z przemocą psychiczną i nierealnymi oczekiwaniami uczniowie spotykają się również dzisiaj. Przy akompaniamencie głosów "jaka ta młodzież roszczeniowa" i nie zawsze słusznej opinii głoszącej, że "jak nauczyciel wymagający, to na pewno dobry". Jedno się tylko zmieniło – teraz łatwiej takiego nauczyciela usunąć ze szkoły.
Jak się pozbyć egzekutora
– Kiedyś było niezmiernie trudno pozbyć się nauczyciela, który był nieudolny. Sam miałem takie sytuacje, że nawet kiedy zwolniłem nauczyciela, to on dalej w tej pracy siedział, toczyły się postępowania, musiałem celowo go zniechęcać do pracy. Teraz jest to łatwiejsze – opisuje Łukasz Ługowski, emerytowany dyrektor szkoły z trzydziestoletnim stażem.
Wciąż jednak – jego zdaniem – szkoła bardziej ma się przysłużyć nauczycielom aniżeli uczniom. – W naszym systemie zawsze jest wina dziecka, nie dorosłego. To uczeń się źle nauczył, a nie nauczyciel niesprawiedliwie go ocenił. Jest system feudalny. I można nasyłać różnego rodzaju inspekcje, ale należy pamiętać, że członkowie rozmaitych komisji są przecież kolegami nauczyciela. To potwornie trudna sytuacja – komentuje.
Tłumaczy, że w sytuacji, kiedy nauczyciel "trzęsie całą szkołą", rodzice powinni działać grupowo. – Jedną osobę dyrektor może zignorować, ale jeśli zbierze się przynajmniej 6 osób, to na pewno tego nie zrobi. Z doświadczenia pani powiem, że dyrektor chce mieć spokój. Trzeba się skrzyknąć i chodzić do niego do skutku – opisuje Ługowski. Tymczasem internauci sugerują, że rodzice mogą na własną rękę powołać niezależnego eksperta – ktoś na pewno będzie miał wśród znajomych pedagoga z innej szkoły – na którego opinię można będzie się powoływać w rozmowie z dyrektorem.
Ługowski żałuje, że nie istnieje już funkcja Rzecznika Praw Ucznia, który działał wyłącznie w interesie ucznia, nie zaś korporacji, związków zawodowych i całej rzeszy zadowolonych z siebie dorosłych. – Szkoła tylko w teorii jest apolityczna – kwituje.
Mimo wszystko, dzięki reformie, która wprowadza karty oceny pracy nauczyciela, teraz nieudolnego pedagoga łatwiej jest usunąć. – To ważna zmiana, bo kiedyś oceniało się "dorobek naukowy", co w praktyce oznaczało np. liczbę zrobionych gazetek szkolnych. Absurd. Teraz kryteria są określone, nie może być tak, że dyrektor ocenia "jak mu się wydaje". Ocena ma charakter opisowy i zakończona jest ogólnym stwierdzeniem, czy praca nauczyciela była wyróżniająca, bardzo dobra, dobra, czy negatywna – opisuje Przemysław Woźnica, dyrektor Specjalnego Ośrodka Wychowawczego Caritas Diecezji Warszawsko-Praskiej i nauczyciel j. polskiego w liceum na warszawskim Mokotowie.
Oceny dokonuje dyrektor, który musi (!) liczyć się ze zdaniem rodziców i może zasięgnąć opinii samorządu uczniowskiego. Najważniejsze jest jednak to, że negatywna ocena nauczyciela skutkuje obligatoryjnym rozwiązaniem jego stosunku pracy. – Przed wrześniem tego roku ocena była dokonywana na sam wniosek nauczyciela, więc logiczne jest, że nikt jej nie chciał. Teraz będzie obowiązkowo wystawiana raz na trzy lata. Nikt nie zatrudni negatywnie ocenionego nauczyciela, więc dyrektor będzie miał Asa w rękawie – jeśli uzna, że dany nauczyciel się do pracy nie nadaje, może powiedzieć mu wprost: albo pan się sam zwolni, albo "będziemy oceniać" – tłumaczy Woźnica.
Wie, że dyrektor może nie chcieć usunąć nauczyciela ze stanowiska, ale nie oznacza to, że rodzice mają związane ręce. Po pierwsze: rodzic może poprosić o wystawienie oceny pracy nauczyciela, po drugie: może też pisać skargi do kuratorium, a "w takiej sytuacji żaden dyrektor nie czuje się bezpiecznie".
– Przykra prawda jest taka, że skargi muszą być imienne, co w praktyce oznacza, że dziecko, w którego imieniu rodzic "naskarżył", może mieć później trudną sytuację, zwłaszcza w małych miasteczkach. Ludzie będą to pamiętać. Ale jeśli widzimy, że ktoś niszczy nasze dziecko, musimy iść na wojnę. Dziecko jest najcenniejszym dobrem, a szkoła ma obowiązek je chronić – kwituje dyrektor.
Może cię zainteresować także: Tak się uczy hejtu w szkole. Zadanie nauczycielki rozwścieczyło rodziców i podzieliło klasę