
"Powinnam się cieszyć. Przecież jest zaangażowany, troskliwy, zawsze obecny. A jednak coraz częściej czuję, że przy nim jestem gorszym rodzicem" – powiedziała mi niedawno znajoma, mama sześcioletniej dziewczynki. Jej historia pokazuje, jakie konsekwencje może mieć nadopiekuńczość jednego z partnerów względem dziecka.
Rozmawiałam ostatnio ze znajomą, która, z lekkim zawahaniem, opowiedziała mi o tym, co ją trapi. Sama nie była do końca pewna, czy w ogóle ma prawo tak się czuć.
Jej partner jest bardzo opiekuńczy wobec ich sześcioletniej córki. Zajmuje się nią przy każdej możliwej okazji, reaguje na każdy problem. Ktoś z boku mógłby powiedzieć, że to ideał. W końcu niewielu ojców angażuje się tak bardzo w wychowanie dziecka.
To ja jestem "tą gorszą"
Ona jednak coraz częściej czuje coś zupełnie innego. Mówiła, że przy nim ma wrażenie, jakby sama była niewystarczająca. Córka z każdym problemem idzie bowiem do taty. Wie, że od niego natychmiast dostanie pomoc. Oczywiście, gdyby przyszła do mamy, też by ją otrzymała. Tyle że nie przychodzi. Automatycznie kieruje się do ojca.
Z czasem w głowie mojej znajomej zaczęły pojawiać się trudne myśli. Skoro dziecko zawsze wybiera tatę, to może ona robi coś źle? Może jest zbyt wymagająca, chłodna, za mało empatyczna? Uczucie bycia tym "gorszym rodzicem" wraca regularnie.
Granica między troską a nadopiekuńczością
Jest jeszcze jeden aspekt, który ją niepokoi, ale o którym boi się mówić głośno. Ma poczucie, że partner czasem zbyt mocno wyręcza córkę. Pomaga tam, gdzie dziecko mogłoby spróbować samo. Reaguje, zanim pojawi się realna potrzeba. Nie daje przestrzeni na błąd i naukę samodzielności. Ona to widzi, ale nie potrafi mu o tym powiedzieć.
Boi się, że znów poczuje się niewystarczająca, skrytykowana, że to może ona za mało się stara, bo tak czuje w głębi serca. Podświadomie czuje, że jeśli on robi więcej, to znaczy, że ona robi za mało.
Ciężko w tej sytuacji coś doradzić
Szczerze mówiąc, zaskoczyła mnie ta rozmowa. W ogóle tego typu problemy są rzadko poruszane. Ja też nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Nie wiedziałam kompletnie, co mam powiedzieć. Z jednej strony mamy ojca, który jest bardzo zaangażowany w wychowanie dziecka i nie widzę w tym nic złego. Z drugiej - matkę, która zaczyna znikać w tej całej relacji, podważając własne rodzicielskie kompetencje. A to raczej nie prowadzi do niczego dobrego.
Różne oblicza rodzicielstwa
Pomyślałam sobie, że najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji jest akceptacja dwóch stron. Każdy z nas w końcu w inny sposób okazuje miłość. U niektórych językiem miłości jest właśnie opiekuńczość i troska o dobro osoby, którą się kocha.
Ale miłość możemy też wyrażać poprzez akceptację takiego stanu rzeczy. Przecież nie chodzi tu o rywalizację ani o to, kto jest lepszym rodzicem. Chodzi o równowagę. O miejsce na różne style rodzicielstwa. O zgodę na to, że bycie dobrą matką nie zawsze oznacza natychmiastową dostępność, czasem oznacza raczej pozwolenie dziecku, by spróbowało samo, a czasem otwartość, że może poprosić o pomoc kogoś innego.
Najtrudniejsze w tej historii jest to, że moja znajoma nie czuje złości. Czuje wstyd. I poczucie winy, że w ogóle ma takie myśli. A przecież jej emocje nie czynią jej złą matką. Ani to, że w inny sposób pojmuje opiekę nad dzieckiem.
