
Na moją skrzynkę mailową trafił list. Taki niecodzienny, emocjonalny... inny. To wyznanie jednej z nauczycielek podwarszawskiej szkoły podstawowej. Zastanawiałam się, czy powinien ujrzeć światło dzienne, ale w końcu postanowiłam go opublikować. Przeczytajcie.
Niezręczna sytuacja
"Zbliża się koniec roku szkolnego – czas, który powinien być zwieńczeniem wspólnej pracy, podsumowaniem postępów uczniów, chwilą wzruszeń, a nie... niezręczności i napięcia" – czytam we wstępie i przechodzę do dalszej części.
"Niestety, od kilku lat obserwuję coś, co zaczęło mnie przytłaczać i budzić zwyczajny bunt: coraz droższe, coraz bardziej wyszukane prezenty wręczane nauczycielom przez rodziców. Biżuteria, perfumy, karty podarunkowe, luksusowe zestawy kosmetyków. Pięknie opakowane 'podziękowania', za którymi coraz częściej kryje się nie wdzięczność, a – nie bójmy się tego słowa – rodzaj społecznego nacisku, który zaczyna przypominać formę subtelnego przekupstwa.
Czuję się zobowiązana, mimo że nigdy o nic nie prosiłam. Kiedy dostaję naszyjnik, który wiem, że nie był tani, nie potrafię już spojrzeć na to jak na miły gest. Czuję, że mam 'dług do spłacenia' – że muszę być milsza, wyrozumialsza, że może powinnam poprowadzić zajęcia dodatkowe, napisać więcej pozytywnych uwag, spojrzeć przez palce na spóźnienia czy nieprzygotowanie. A może i postawić lepszą ocenę.
Przecież 'coś dostałam'. I choć być może jestem w błędzie, tak czuję – jestem tylko człowiekiem. Taka sytuacja odbiera mi wolność i uczciwość w relacjach z uczniami i ich rodzicami.
Nie chcę żadnych prezentów. Ani w imię wdzięczności, ani z sympatii, ani 'bo wszyscy dają'. Dziękuję za rysunki dzieci, uśmiechy, kilka ciepłych słów w liście, za to, że ktoś pamięta moje imię po latach. To dla mnie najcenniejsze podziękowanie. Naprawdę.
Piszę ten list z nadzieją, że choć część rodziców to zrozumie. Że zauważą, iż nauczyciel to nie ktoś, kogo się 'docenia' wartością prezentu, ale ktoś, kto powinien pracować w spokoju, w zaufaniu i bez obaw, że 'coś musi w zamian'".
