W szkolnej świetlicy dzieci czekają, aż rodzice skończą pracę. Zdarza się, że przebywają w niej też przed lekcjami, gdy opiekunowie wcześniej zaczynają życie zawodowe. Świetlica nie jest zwykle miejscem uwielbianym przez uczniów, a niektórzy unikają jej jak ognia. W takim przypadku wsparcie babci, dziadka czy cioci jest nieocenione.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Pracujący rodzice wiedzą, jak trudno jest połączyć życie prywatne z zawodowym. A kiedy zaczyna się rok szkolny, wszystko zaczyna się jeszcze bardziej komplikować. Taka sytuacja: matka pracuje od 8 do 16, a dziecko kończy lekcje o 12:30. I co w takim przypadku? Często ostatnią deską ratunku okazuje się świetlica, chyba że dziadkowie przyjdą z pomocą.
Codzienne życie
Tamara dotychczas pracowała zdalnie, dorywczo. Tak mniej więcej na pół etatu. Zajmowała się domem, opiekowała córką (Tosią). Jednak kiedy ta poszła do pierwszej klasy podstawówki, Tamara rozpoczęła nową pracę w pełnym wymiarze godzin: od 8 do 16. Klasycznie, jak to w biurze. Córkę zapisała na świetlicę, która otwarta jest do 17:30.
– Tosia jest niezwykle towarzyska, odważna i przebojowa. Nie ma problemu z nawiązywaniem znajomości i nie boi się nowego. Rozpoczęcie szkoły, wtopienie się w nowe środowisko okazało się dla niej pestką. Zapisałam ją na świetlicę, no bo nie miałam zbyt wielu opcji. Dziadków nie chciałam obarczać opieką, a wiedziałam, że zabawy z koleżankami na świetlicy przypadną jej do gustu. Tak było, ale tylko przez pierwsze dwa dni – mówi Tamara.
A potem, jak to w życiu bywa, zaczęły się schody.
– Większość dzieci o 15 opuszczała świetlicę, chyba tylko trzy dziewczynki zostały do 15:30. Tosię odebrałam jako ostatnią kilka minut po 16. Dwa dni wytrzymała, potem zaczęła marudzić. Szczerze? To wcale się jej nie dziwię. Kto chciałby sam, tylko z nauczycielkami, bez kolegów i koleżanek, przesiadywać do tak późna na szkolnej świetlicy? Chcąc nie chcąc, poprosiłam dziadków o pomoc. Babcia miała odebrać Tosię o 15, a ja skorzystałam z okazji i po pracy wybrałam się na większe zakupy spożywcze – słyszę od Tamary.
Poważny błąd
– Telefon miałam wyciszony, byłam w biegu i nawet zapomniałam, by włączyć dźwięki. Dopiero po 17 wzięłam telefon do ręki. 7 nieodebranych połączeń! 4 od babci, 3 ze szkoły. Zamarłam. Najgorsze i najczarniejsze myśli przemknęły mi przez głowę. Zadzwoniłam do babci i usłyszałam coś, czego się nie spodziewałam. Moja córka wciąż była na świetlicy, bo nie wypisałam jakiegoś upoważnienia i nauczycielki nie pozwoliły babci odebrać wnuczki – kontynuuje.
– Byłam gotowa do ataku. Chciałam "rozprawić się" z nauczycielkami, ale to one "rozprawiły się" ze mną. Uświadomiły mi, w prosty, ale dosadny sposób, że tylko rodzice mogą odbierać dziecko ze świetlicy. Jeśli ma zrobić to ktoś inny, niezbędne jest upoważnienie. Koniec i kropka. Nawet babcia czy dziadek nie mają prawa zabrać dziecka ze szkoły, jeśli rodzice nie wyrażą na to wcześniej pisemnej zgody. Ty rozumiesz, do czego to doszło? – kończy.
Kto ma rację?
Moim zdaniem nie ma tutaj co dyskutować. Racja leży po stronie nauczycielek, które jakby nie patrzeć, zachowały się zgodnie z procedurami. Rozsądnie, mądrze i odpowiedzialnie. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by się działo, gdyby nauczycielki "wydały" dziecko osobie, która nie miała prawa go odebrać. Tamara była zła i oburzona, ale w tym przypadku nie miała ku temu podstaw.