To osobisty wstęp do równie osobistej historii, która przytrafiła mi się kilka dni temu. Niby osobistej, a jednak nie o mnie, a o współczesnych dzieciach i o tym, na kogo wyrosną.
Warszawa, osiedlowa piekarnia – sieciówka dostępna niemal na każdym rogu. Mieszkam w tym samym miejscu od lat, więc chętnie ucinam sobie z paniami z piekarni pogawędki, choć zwykle mówię, że nie znoszę small talków. Tym razem była to sobota, piekarnia czynna do 14. O 12 niewiele już w niej zostało, liczyłam, że stojąca przede mną kobieta nie wykupi ostatniego chleba wileńskiego.
– Firmowy poproszę, krojony. Do tego cztery sznytki – mówi. Odetchnęłam z ulgą, wileński będzie mój.
– Misia, chcesz coś? Chcesz bułeczkę? – kobieta zwróciła się do stojącej obok niej dziewczyny. Zdrobnienie sugerowało, że Misia ma 3 lata, ale mogła mieć nawet 13. Ubrana w krótki top i spodnie bojówki wystukiwała coś na telefonie bardzo długimi paznokciami. Przytaknęła.
– To jeszcze ze dwie brioszki poproszę – dodała kobieta. W odpowiedzi usłyszała, że nie ma. Nie zraziło jej to.
– To może na zapleczu są? Może ma jeszcze gdzieś pani schowane? Tylko dwie chcę – nie dawała za wygraną. Jakby "tylko dwie" miało sprawić, że bułki (pyszne, swoją drogą) magicznie się upieką. – Córka chce brioszki, co teraz mamy zrobić?
Brioszki się nie zmaterializowały. W końcu waleczna matka nastolatki poddała się, wzięła firmowy i sznytki, zapłaciła i wyszła, Misia za nią. W oczekiwaniu na pokrojenie wileńskiego mogłam zamienić kilka słów z pracownicami. Jedna z nich, ta, która była o krok od zaprowadzenia mamy Misi na zaplecze, by udowodnić jej, że nie chowa przed nią brioszek, opowiedziała:
– To jeszcze nic. Była wczoraj tu taka babka, stała klientka, też musi być tu z osiedla. To była 18:30, a my do 19 jesteśmy otwarci. Wzięła jakiś chleb i pizzerinkę, mówi, że dla syna i czy jej podgrzejemy. No to ja mówię grzecznie, że jest już 18:30, a my po 18 zwykle wyłączamy piece, żeby do 19, do zamknięcia, wystygły. Jak się na mnie rzuciła, że jej syn lubi ciepłe. To jej już mniej grzecznie powiedziałam, żeby mu do piekarnika na 5 minut włożyła albo do mikrofali. To się wydarła jeszcze bardziej, że tyle sobie liczymy za taki jeden kawałek pizzy, że już naprawdę mogłabym jej podgrzać i nie żałować. Nie odpuściłam, więc zapłaciła za ten chleb i pizzę, i wyszła taka obrażona.
Bułka, pizzerinka, błahostki, które nie mają żadnego znaczenia. A jednak to z tych błahostek tworzymy obraz współczesnego pokolenia – zarówno dzieci, jak i ich rodziców. To właśnie te z pozoru nieznaczące drobiazgi w szerszym kontekście nabierają znaczenia. Tak jak i tu. Mama chciała kupić córce bułkę, co w tym złego? Inna chciała dla syna ciepłą pizzerinkę, to wyraz troski. Jasne. O ile to są jednorazowe sytuacje, a coraz częściej słyszę (i widzę), że rodzice starają się trochę za bardzo.
Bo gdzie kończy się troska, a zaczyna chowanie pod kloszem? Nie ma ulubionej bułeczki, zrobię awanturę. Nie dostanę ciepłej pizzy, zrobię awanturę. Będzie czwórka ze sprawdzianu, zrobię awanturę. Kłótnia z koleżanką z klasy, zrobię awanturę. A jak nie zrobię awantury, to chociaż pomogę tej mojej Zosi czy temu mojemu Antkowi, ułatwię, niech się tak nie męczą. Na obowiązki przyjdzie czas, to jeszcze dzieci. Jeszcze w życiu będą miały pod górkę.
Obawiam się, że to może być potężna góra, skoro dzieci są przyzwyczajone do tego, że rodzice podsuwają im wszystko pod nos i nie uczą znaczenia słowa "nie". Ciekawe, jak na tę górę wejdą.
Czytaj także: https://mamadu.pl/185534,z-pokoleniem-alfa-nie-da-sie-dogadac