"Wychowawczynią kolonijną jestem już od kilku dobrych lat. Dotychczas opiekowałam się głównie uczniami w wieku od 12 do 14 lat. W tym roku trafiła mi się grupa niedoświadczonych pierwszoklasistów. Przypuszczałam, że lekko nie będzie, ale nie sądziłam, że będzie to aż takie wyzwanie. Miałam nadzieję, że chociaż rodzice się spiszą. Byłam w błędzie" – wyznaje Grażyna.
"Z czymś takim to się w mojej karierze jeszcze nie spotkałam. Może zacznę od tego, jak było na poprzednich wyjazdach. Starszaki zawsze wszystko miały przygotowane na tip-top. Ich rodzice byli zaprawieni w bojach i doskonale wiedzieli, co dzieciakom przyda się na wyjeździe, a co im w ogóle nie będzie potrzebne.
Walizki były wypełnione po brzegi wyłącznie najpotrzebniejszymi rzeczami. Podręczne plecaki, które moim podopiecznym towarzyszyły podczas podróży autokarem, skrywały kanapki, suche przekąski, owoce i coś do picia. Tak to mniej więcej wyglądało w grupie starszaków.
Tym razem towarzyszyli mi pierwszoklasiści, których rodzice zapisali na ich pierwszy w życiu na obóz (zaznaczam, że tani nie był). Kilka tysięcy za niespełna dwutygodniowy pobyt trzeba było zapłacić. Po długich i momentami przepełnionych łzami pożegnaniach wsiedliśmy do autokaru i odjechaliśmy.
Po dwóch godzinach podróży dzieciaki zaczęły przebąkiwać, że są głodne. Dwie dziewczynki wyjęły kanapki, jacyś chłopcy jogurty do picia, ktoś wyciągnął z plecaka chipsy (o zgrozo, jak można dziecku spakować coś takiego?!).
Byli też chłopcy, którzy nie jedli nic. Zerkałam na nich kątem oka, widziałam, że są trochę zmieszani. Rozglądali się, coś szeptali sobie do uszu. To chłopcy, którzy od początku trzymali się razem, widać, że znali się nie od dziś. 'A wy nie chcecie czegoś zjeść?' – zapytałam.
Popatrzyli się na mnie ze zdziwieniem, zrobili skwaszone miny, a ja wciąż nie mogłam rozszyfrować, o co im chodzi. 'A to my nie zatrzymamy się w żadnej restauracji na frytki czy hamburgera?' – powiedział jeden z nich. I w tym momencie rozumiałam, z czym mam do czynienia.
Grupka tych pięciu czy sześciu dzieciaków nie miała w plecakach poza butelką wody i jakimiś gadżetami totalnie niczego do jedzenia. Żadnej kanapki, żadnego owocu, herbatników czy czegokolwiek do przekąszenia.
Rodzice, którzy prawie cztery tysiące musieli zapłacić za kolonie dziecka, wyszli z założenia, że to wakacje all inclusive. Tak, prawdą jest, że posiłki i suchy prowiant w pozostałe dni był dla dzieci zapewniony (bo jakżeby inaczej). Jednak nie w dniu wyjazdu. Pierwszym posiłkiem, jaki czekał na moich podopiecznych, był obiad.
No i taka dziwna sytuacja. Dzieciaki nie miały nic do jedzenia, głód z minuty na minutę był coraz większy. Obiad w żadnej restauracji nie został opłacony, także to rozwiązanie nawet nie wchodziło w grę. Dobrze, że miałam kilka jabłek w zapasie i jakieś biszkopty, to się z nimi podzieliłam.
Chciałam jednak zaapelować do rodziców: kolonie to nie all inclusive. Jeśli nie macie pewności, czy dzieci dostaną coś po drodze do jedzenia, upewnijcie się lub na wszelki wypadek przygotujcie im coś do śniadaniówki".
Czytaj także: https://mamadu.pl/186713,wychowawczyni-kolonijna-bez-tej-wiedzy-dzieci-czuja-sie-bezradne