Kiedy nie mam czasu na przygotowanie bardziej urozmaiconej przekąski do śniadaniówki, do jednej przegródki wkładam kanapkę, a do drugiej owoce. – Mamo, a dasz coś słodkiego? – słyszę codziennie. Raz ustąpię, drugim razem powiem stanowcze nie. Do tego, co podczas porannej rozmowy usłyszałam od syna, wciąż wracam myślami.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Wychodzę z założenia, że jesteś tym, co jesz. Zwracam uwagę na to, co pojawia się na moim talerzu. Od kiedy zostałam mamą, do pewnych rzeczy podchodzę jeszcze bardziej restrykcyjnie. Wiem, że czasami przesadzam, że chcę za bardzo, za dobrze. Tak mam i niewiele mogę z tym zrobić. Ale czy to coś złego?
Ale mamo!
Do dużej porcji warzyw, owoców czy dań przygotowywanych na parze, moje dzieci podchodzą ze stoickim spokojem. Nie wybrzydzają, nie marudzą. Jedzą niemalże wszystko, co przygotuję. Jedynie brokuły i szpinak nie chcą im przejść przez gardła.
W naszym domu o co innego toczymy niekończącą się bitwę. Głównym sprawcą całego zamieszania są słodycze. I nie chodzi o czekoladę z orzechami czy domowe wypieki, ale o batony ociekające cukrem, cukierki czy gumy balonowe. Chipsy także są na tapecie.
Kiedy mój syn poszedł do szkoły, apetyt na słodkie przybrał na sile. Patrzy, co znajduje się w dziecięcych śniadaniówkach, i chce więcej i więcej.
– Mamo, mogę słodkie? – powtarza rano jak mantrę. By nie sprawiać mu przykrości, czasami ustępuję. Wrzucę coś czekoladowego czy kupię słodką bułkę.
Staram się tłumaczyć, że to niezdrowe, że pogarsza apetyt, powoduje próchnicę. Zdarzało się, że rozumiał, przyjmował do wiadomości i kończył temat. Jednak po tym, co ostatnio usłyszał od kolegi z klasy, nie daje już za wygraną. To, co zobaczył, przeważyło szalę. Na moją niekorzyść.
Tak na serio?
– Mamo, Maciek nie lubi kanapek. Jego mama daje mu do śniadaniówki same słodycze, bo nie chce, żeby był głodny – usłyszałam od syna kilka dni temu. W pierwszej chwili nie chciało mi się w to wierzyć.
"Nieźle to sobie wymyśliłeś" – pomyślałam. Byłam przekonana, że to trik, który ma sprawić, że ulegnę. Podstęp, który ma doprowadzić do celu. A są nim oczywiście słodycze.
Było mi przykro. Nie spodobało mi się to kombinowanie. Jednak dość szybko przekonałam się, że miał rację. Nie oszukiwał, a powiedział prawdę.
To dobra droga?
– On nic nie chce jeść. Stał się totalnym niejadkiem. Tylko wybrzydza. Boję się, że zasłabnie, dlatego daję mu te słodycze – żaliła się mama wspomnianego kolegi w szkolnej szatni.
Z jednej strony rozumiem, że martwi się o syna, że nie chce, by był głodny. Że boi się, że zasłabnie, opadnie z sił. Jednak ustępując, przymykając na pewne sprawy oczy i wkładając do śniadaniówki same słodycze, nie rozwiąże problemu. Wręcz przeciwnie. Chłopiec będzie miał jeszcze gorszy apetyt i o kanapce, toście czy nawet placuszkach z owocami nawet nie będzie chciał słyszeć.
Za moich czasów to było nie do pomyślenia. W plecaku lądowała kanapka, jabłko, a dosłownie od święta coś słodkiego. Nikt się nie sprzeciwiał, nie buntował, nie wybrzydzał. Za drugie śniadanie zawsze podziękowałam i cieszyłam się, że nie musiałam go sama przygotowywać. Choć i tak czasami też się zdarzało.
Współczesne pokolenie dzieci ma o wiele większe wymagania. Zdarza się, że stawia sprawę na ostrzu noża, rodziców pod ścianą. A ci, bezradni, bezsilni ustępują, bo myślą, że tak będzie lepiej. Niekoniecznie.