I drugim słowem wstępu: moja córka zje niemal wszystko, jest wegetarianką, nie ma żadnych alergii, wybiórczości pokarmowych i uwielbia warzywa i owoce. Nigdy nie była "dzieckiem z bułką w rączce", a mając do wyboru makaron lub ekologiczną kaszę gryczaną, wybierze tę drugą.
Skąd więc zapytacie, te nieszczęsne frytki? Odpowiedź jest niejednoznaczna, a zrozumie ją najpewniej tylko drugi rodzic.
Pragnę zaznaczyć więc, że sytuacja opisana we wstępie tego tekstu, to te momenty, w których nie wybieramy miejsca na rodzinny zdrowy obiad, a raczej letnie wieczory, w których pragniemy z partnerem poczuć energię dobrej knajpy, posiedzieć z ludźmi w restauracyjnym ogrodzie i wiemy, że w menu nie znajdziemy nic, co Marysia by zjadła.
Po prostu dlatego, że ma sześć lat i nie zje owoców morza, burito z czarną fasolą i ostrą papryczką ani warzywnego burgera. Lubi wiele, ale jest dzieckiem i wciąż ma swoje osobiste preferencje, dość naturalne dla wieku. Nie dotknie kanapek i bułek, w których za dużo się dzieje, natomiast chętnie zje wszystko oddzielnie. Krewetki to dla niej małe żywe stworzonka, które powinny wciąż żyć w bezkresnych wodach, a nie posiłek.
W jednym z naszych ulubionych miejsc na mapie Warszawy przekonała się jednak do oliwek, które uwielbia, i liści szałwii w panierce.
Do czego zmierzam? Poczułam potrzebę napisania kilku słów na temat menu dziecięcych, po ujrzeniu tej publikacji:
Jej autorka, Kasia Vainio, zadaje pytanie: dlaczego dziecięce menu są tak mało różnorodne?
I zmusiło mnie to do przemyśleń, bo może tak właśnie jest, że "projektujemy" świat, w którym dziecko jest w stanie zjeść tylko pomidorową i frytki. A jednak im dłużej o tym myślałam, tym bardziej rozumiałam, że to nie do końca tak.
Czuję głęboko, że tak jak prawie ze wszystkim, kluczem jest znalezienie poziomu równowagi.
Znam osobiście dzieci, których całe żywienie opierało się na pizzy, węglowodanach, chipsach. Wciąż bardzo im współczuję braku rozsądku ze strony rodziców i ich niedoborów żywieniowych.
Natomiast znam również dzieci, takie jak moje i rodziców takich jak ja. I wiem, że zadając pytanie w progu knajpy: "czy w menu są zwykłe frytki?", skazuję się na pewien rodzaj krytycznego spojrzenia, ale nie rusza mnie to. Dlatego, że ja wiem, że jest moment, wybrany, może jeden z dziesięciu, dwudziestu w ciągu całego roku.
Wiem, że to jest kropla w tym, co moja córka je i jakie wartości odżywcze zapewniam jej na co dzień. Wiem, ile godzin spędziłam na gotowaniu jej wegańskich rosołów, kotletów z kaszy jaglanej ze szpinakiem, ile chlebów razem upiekłyśmy i wiem, że jej ulubioną przekąską wciąż pozostaje prażony len i słonecznik.
Nie ma we mnie osądu własnego, bo wiem, że to jest cena, jaką płacę za miły wieczór w knajpie. Albo za zjedzenie ulubionego meksykańskiego jedzenia, którego moja córka nie dotknie, w niedzielne popołudnie z partnerem.
I wtedy jestem wdzięczna za to menu.
Na mieście jadamy rzadko, ale kiedy już tak jest, raczej nie nastawiam się na pełnowartościowy posiłek. Na pewno nie dla mojej sześcioletniej córki. Myślę, że w ogóle w spotkaniach w restauracjach chodzi o coś odmiennego, o pewnego rodzaju doświadczenie, możliwość czystego bycia, bez konieczności stania kilku godzin przy kuchennej płycie w domu.
Trochę to jest więc chyba o odpuszczeniu…
I wtedy te frytki i pomidorowa w karcie nikomu nie przeszkadzają.
Czytaj także: https://mamadu.pl/184013,czasami-mozesz-odpuscic-potrzebujemy-wiecej-leniwych-rodzicow