Urodziłam się w latach 80. i pamiętam, że moje zabawki z dzieciństwa mieściły się w jednym plastikowym koszu. Z jednej strony niewiele było w sklepach, z drugiej – chyba rodzice nie czuli potrzeby zasypywania mnie i mojej siostry zbędnymi przedmiotami. Mimo to nigdy nie czułam, by czegoś mi brakowało. To, czego nie miałyśmy, mogłyśmy zawsze sobie wyobrazić. Dziś dziecięce pokoje przypominają małe bawialnie, ale czy nasze pociechy potrafią to docenić?
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Gdy byłyśmy nieco starsze, nasze potrzeby stały się oczywiście nieco poważniejsze, ale i droższe. Takie zakupy były zawsze dobrze przemyślane, często to my same odkładałyśmy na taki czy inny cel. To też dawało czas na przemyślenie, czego tak naprawdę nam potrzeba i jakie są nasze priorytety. Gdy prosiłyśmy rodziców o wsparcie finansowe, zawsze musiałyśmy porządnie uargumentować, po co nam dana rzecz.
To cenna lekcja, za którą jestem ogromnie wdzięczna. Dziś nie kupuję kompulsywnie, porównuję oferty, zastanawiam się, czy faktycznie potrzebuję danej rzeczy, nie biorę pożyczek, bo jeśli trzeba, to umiem odkładać pieniądze i planować wydatki. Ale czy nasze dzieci będą to potrafiły? Nie sądzę.
Bez wątpienia czasy, w jakich przyszło mi dorastać, bardzo mocno sprzyjały takiemu, a nie innemu podejściu do kupowania rzeczy dla dzieci. Dziś chciałabym nauczyć tego także moje córki, ale to wcale nie jest takie proste.
Bo wszyscy mają
Ze starszą córka jesteśmy właśnie na etapie negocjowania własnego telefonu komórkowego. Staram się odciągać to w czasie, jak tylko można, tylko że argument "bo wszyscy mają", często sprawia, że zastanawiam się, czy przypadkiem nie robimy dziecku krzywdy.
Nie jest tak, że jest totalnie odcięta od mediów: ma smartwatch i tablet, grywa na konsoli, ale ten telefon, niczym Święty Graal, jest czymś, o czym marzy każdy dzieciak. Patrząc na to, co się dzieje wkoło, wiem, że już jest ten czas, gdy musimy ulec, ale nie chcę, by było zbyt prosto. Poprosiłam córkę, by uargumentowała swoją potrzebę, a jej odpowiedź mocno mnie zaskoczyła.
Pierwsze słowa, jakie padły z jej ust to: "bo inni już mają". Moja mama na takie argumenty zawsze odpowiadała: "a jak wszyscy inni wyskoczą przez okno, to też skoczysz?". Cytując babcię, zmieniłam pytanie: "no dobrze to w takim razie, po co twoim koleżankom i kolegom telefon, dlaczego musieli go mieć?". Córka nawet nie zastanawiała się nad odpowiedzią i rzuciła: "nie muszą, ale mają". I chyba w tym tkwi cały problem: to pokolenie uważa, że to, że chcą coś mieć, jest absolutnie wystarczającym powodem, by to dostać. Tylko czy to dobra filozofia? Moim zdaniem nie, bo to generuje postawę: "mnie się należy".
Warto zmienić nastawienie
Nakłoniłam córkę, by nieco się pogimnastykowała. Trochę to przypomina grę w ping-ponga. Ona mówi: "będę mogła do was dzwonić", ja na to: "przecież masz smartwatch", za chwilę dodaje: "ale przecież tu lepsze połączenie wideo będzie", "ale przecież nie musisz dzwonić na wideo" – odpowiadam ja, a ona szuka dalej. Twierdzi, że bransoletka ją uwiera w rękę, a ja, że telefon łatwiej zgubić. Wbrew pozorom dobrze się bawi, gdy szuka nowych sposobów, by mnie przekonać. Kombinuje i fajnie.
Wyjście poza moje: "nie, bo nie potrzebujesz" i jej: "chcę, bo inni mają" rozwija naprawdę ciekawą rozmowę, pobudza kreatywność, ale i wzajemne zrozumienie. Myślę, że ostatecznie, gdy usłyszy, że dostanie smartfon, także odczuje ogromną satysfakcję, że sobie sama to "załatwiła". Wierzę również, że bardziej doceni ten nieszczęsny telefon.
Spróbujcie tak ponegocjować z dzieckiem, zapewniam, że naprawdę warto. To bardzo cenna lekcja dla dziecka, ale i dla dorosłego. W ten sposób rodzic może się przekonać, co tak naprawdę siedzi w głowie jego pociechy.