Praca wychowawczyni kolonijnej jawiła się, jako wakacyjny, niezobowiązujący czas. Wynagrodzenie nie było oszałamiające, ale jako pedagożka, lubiłam dzieci, więc co mogło stanąć na przeszkodzie, żeby czegoś się o nich dowiedzieć? Okazało się, że najwięcej dowiedziałam się o sobie.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Studiowałam pedagogikę, o pracy z dziećmi wiedziałam tyle, ile z wykładów, książek i kilku staży w fundacjach. Kiedy jednak czerwiec zaczął wydłużać ciepłe noce, wizja spędzenia miesiąca nad jeziorem, jako wychowawczyni kolonijną była bardziej ekscytująca niż siedzenie w przedszkolnych salach na bezpłatnych stażach.
Później długo jeszcze myślałam o tym, że ekscytacja na pewno jest jednym ze słów-kluczy tego wyjazdu.
Turnusy były dwa, zupełnie od siebie różne, choć w tym samym miejscu. Pierwszy tydzień na pierwszym turnusie był dla mnie swoistą szkołą przetrwania. Ale od początku…
Rekrutacja przebiegła ekspresowo, 5-minutowa chciałoby się rzecz, dosłownie w dwa dni, po dwóch e-mailach i jednym telefonie, dostałam pozytywną odpowiedź. Duże biuro podróży, umowa, podana lokalizacja zbiórki i godzina, w której mamy się stawić. Wielki parking na dalekim Ursynowie, dziesiątki autokarów, setki dzieci, chaos.
Głowa nad powierzchnią
Już wtedy poczułam się, jak w oceanie i nie do końca wiedziałam, czy będę w stanie utrzymać głowę na powierzchni.
Nie miała znajomości, byłam obca, nie miałam doświadczenia, to był mój pierwszy wyjazd. A praca okazała się ciężką, wymagająca, nie brała jeńców. Autokar pełen dzieci, przeliczanie, ścisłe zasady przy wyjściu z nimi na postój, znowu przeliczanie. Kolejność, punktualność. Te słowa to kolejne klucze, szczególnie ostatnie: punktualność.
Na miejscu szybko okazało się, że wszystko jest wyliczone co do minuty. Posiłki, zajęcia, czas pobudki, czas wyciszenia przed snem, zebrania kadry. Codzienne! Po całym dniu na nogach, jeziorze, kajakach, łódkach, siatkówce, plaży, lesie, rowerach… Każdego dnia o godzinie 21:00 cała kadra zbierała się w jeden z oświetlonych jarzeniówkami sal i ustalała plany na kolejne dni, podsumowywała, co było tego dnia ok, a co nie wyszło.
Prysznic, przerywany sen, kilka godzin, 6:00 rano pobudka, nałożenie szortów, budzenie dziewczynek… Pod moją opieką było 10 dziewcząt w wieku 8 lat. Fajne, kochane, ale jak to dzieci: miały swoje lepsze i gorsze dni. A w tym wszystkim ja, 20-letnia, z dobrym sercem, ale kompetencjami raczej marnymi. Dość powiedzieć, że teraz potrafiłabym inaczej z nimi rozmawiać, inaczej je przeprowadzać przez tęsknotę za domem, choćby.
Pierwsze dni tymczasem były trudne tak bardzo dla mnie, że brakowało mi empatii i czasu, by zaopiekować się ich trudnymi emocjami…
Nawet nie lubiłam wody
Już na miejscu (dopiero!) dowiedziałam się, że oto zakwalifikowałam się, jako kadra obozów… sportowych. A ja nawet nie lubię wody, moje umiejętności pływania były na poziomie absolutnie podstawowym.
Ok, większość bardziej zaawansowanych zajęć była prowadzona przez wykształconych instruktorów, ale mimo wszystko, moja obecność była obowiązkowa. Woda, środek jeziora, kajaki, które widziałam trzeci raz w życiu i dziesięć dziewczynek zależnych ode mnie. To było głębokie doświadczenie, przyspieszona lekcja dorosłości.
Dziś, patrząc na to doświadczenie z perspektywy czasu, myślę o nim, jak o zasobie, o czymś dobrym. Wtedy płakałam, jak moje podopieczne, dzwoniąc do partnera i błagając, jak zagubione dziecko, by mnie stamtąd zabrał. Niedojrzałość? Brak odpowiedzialności? Być może.
Przetrwałam, z głową nad powierzchnią. Poznałam wspierających ludzi, nauczyłam się tak wiele, że wciąż czerpię z tych doświadczeń. Na koniec każdego z obozów czułam na policzkach mokre od słodkiej wody włosy swoich podopiecznych. Przytulały się mocno i mówiły: dziękuję.
I to jest najlepsza lekcja, jaką wyniosłam z tej pracy. Praca z dziećmi jest jedyna, szczególna i niedająca się podrobić.