
Przez pięć lat jej życia nie dali mi powodów, by ingerować w ich relację, raczej jest moją potrzebą, by Marysia miała przy sobie nas wszystkich, by czuła, że jest częścią większej rodziny, wspólnoty. I z tych naszych podobnych potrzeb wypływa całe morze dobra, które się między nimi dzieją.
Po co miałabym się w to wtrącać?
Wielka sztuka odpuszczania
Nawet jeśli komunikaty, które kierują w jej stronę, brzmią inaczej niż moje, noszą w sobie mniejszy ładunek świadomości i wiedzy o kondycji psychicznej dzieci, to wypływają z tego samego źródła: miłości i troski o moje dziecko.
Potrafię odpuścić, kiedy słyszę: jesteś grzeczna, chociaż sama staram się nie mówić tak do córki. Nie skrzywdzi jej takie niejasne sformułowanie, najwyżej go nie zrozumie. Potrafię odpuścić namawianie do zjedzenia kolejnej porcji jedzenia, chociaż córka sygnalizuje, że zaspokoiła już głód. Ja ufam jej słowom, moja mama jest spokojniejsza, kiedy widzi, że dziecko zjadło. Bo jest kobietą, matką i dba. W tej dbałości zawiera się wszystko.
Myślę sobie, że to ważne, by pozbyć się oczekiwań względem siebie. By stanąć do roli rodzica, dziadka z poziomu dorosłego, a nie mieszać w to oczekiwania i niespełnione potrzeby z poziomu dziecka lub zawiedzionego rodzica.
Tęsknota za plemieniem
Moja potrzeba współbycia z moimi i partnera rodzicami wynika z jakiegoś rodzaju tęsknoty. Za wioską, za plemieniem, za wspólnotą. Chcę dać córce, chociaż jej namiastkę, nie będę wtrącać się dopóty, dopóki nikt jej nie skrzywdzi.
A nie ma we mnie założenia, że nasi rodzice, ludzie, którzy nas kochają, mogliby skrzywdzić nasze dziecko.
I w tym zawiera się cały powód, by nie wtrącać się w więzi, jakie tworzą między sobą. Niech moja córka czuje plemię za swoimi plecami, rodzinę. Przecież im więcej jest osób, które otaczają ją miłością, tym dla niej lepiej. Piękniej, pełniej.
Nie będę się wtrącać w to, co jest dobre. Moje ego odłożę na bok, usiądę wygodnie i wzruszę się, kiedy Marysia poszuka swoją rączką ręki ukochanej babci.