
Gdy Kelly Crawford z Blacon w wielkiej Brytanii pierwszy raz zobaczyła siniaki na brzuszku swojego dwuletniego synka, Jaxona, zbagatelizowała je. Uznała, że to naturalne oznaki świadczące o tym, że dziecko dobrze się bawi. Chłopiec był energiczny, więc często się przewracał – w końcu to nic dziwnego u dzieci w tym wieku. Kobieta zaniepokoiła się dopiero, gdy czas mijał, a siniaki nie znikały.
Diagnoza była prawdziwym szokiem
W końcu Jaxon dostał gorączki, a wtedy matka poszła z nim do lekarza. Ten wysłał go na badania, które wykazały, że dziecko cierpi na ostrą białaczkę limfatyczną, nowotwór krwi najczęściej dotykający dzieci. Jaxon został natychmiast umieszczony w szpitalu dziecięcym Alder Hey w Liverpoolu. Przez następny miesiąc lekarze prowadzili u niego leczenie sterydowe oraz chemioterapię.
Niestety, terapia nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Chemia nie zniszczyła raka i medycy zdecydowali o zwiększeniu dawki. Po kilku tygodniach chemioterapii chłopiec stracił włosy. Ponieważ bardzo się tym martwił, mama tłumaczyła mu, że ma magiczne włoski, które niedługo odrosną – gdy tylko wyjdzie ze szpitala.
Ponad połowa życia tego dziecka upłynęła na leczeniu
Kelly cały swój czas poświęciła teraz choremu synkowi. Ponieważ jest w ciąży, udało jej się wcześniej wziąć urlop macierzyński i w ten sposób go wykorzystać. Leczenie Jaxona trwało cztery lata. Po wyjściu ze szpitala, musiał kontynuować terapię w domu. Każdego wieczora – mimo prowadzonej cały czas chemii, nakłuć lędźwiowych i sterydów – musiał przyjmować jeszcze inne leki.
Dziś chłopiec czuje się już lepiej i choć jego zdrowie wymaga kontroli co trzy miesiące, chodzi normalnie do szkoły, a jego mama stara się, by żył normalnie. Jednak, gdy tylko zauważy na jego ciele siniaka – choćby od gry w piłkę – natychmiast staje jej przed oczami całe cierpienie, którego niedawno doświadczył. Boi się, czy to przypadkiem nie jest nawrót choroby.