– Nie chcę iść do przedszkola – pięć słów wypowiedzianych w chwilę po przebudzeniu. Nic wielkiego, klasyk dla większości rodziców. A może jednak coś trochę większego? Może jednak czasem warto zajrzeć trochę „głębiej” w ten komunikat?
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Minęło pół roku, od kiedy moja córka chodzi do przedszkola. To dzielna dziewczyna, śmiała, pewna siebie, niezwykle komunikatywna. Charakterna złośnica, wrażliwa miłośniczka jednorożców. Jedyna w swoim rodzaju. Od kiedy jest w moim życiu, eksplorujemy sobie razem podróż zwaną macierzyństwem, czasem błądzimy. Jedna rzecz jest jednak niezmienna: rozmowa.
Więc kiedy słyszę rano komunikat: nie chcę iść do przedszkola – nie odwracam jej i swojej uwagi od tych słów, tylko wchodzę na ten grząski grunt. Zdarzyło się przez ponad pół roku kilka razy, że to „wejście” zakończyło się dniem spędzonym w domu. Posłuchałam swojego dziecka, tego człowieka, którego potrzeba została zakomunikowana i swojego instynktu. Niczego nie żałuję.
Moja decyzja o potraktowaniu tej małej istotki jak pełnoprawnego człowieka, który może podjąć decyzję o tym, czy dziś pójdzie do placówki, nie u wszystkich spotyka się z aprobatą czy nawet względną akceptacją. I to jest ok, różnimy się między sobą i każdy powinien podejmować decyzje w zgodzie z własnym systemem wartości. U nas wsłuchiwanie się w swoje wzajemne potrzeby sprawdza się od początku.
Kiedy moja córka mówi coś takiego, siadam obok niej, pochylam się nad nią, często dotykam dłonią jej rączki albo główki, żeby poczuła moją obecność. To pierwszy krok. Kiedy dziecko daje nam sygnał, że coś jest nie w porządku, w większości przypadków po prostu prosi o naszą obecność. Jestem więc. Nie pytam, nie zarzucam jej swoimi słowami, czekam.
Po tych kilku minutach obserwacji jej zachowania, reakcji, zaczynam mówić. Zadaję pytania, spokojnie i bez nacisku: czy coś się stało, czy źle się czuje? Czy coś ją boli? Rozmawiamy. Przeprowadziłyśmy takich rozmów kilkanaście i jestem z nich bardzo dumna. To nie negocjacje, to nie przepychanki, to dojrzała, świadoma rozmowa z pełną akceptacją potrzeb drugiej osoby. Nie mówię: musisz – nie mówię: powinnaś. Mówię: rozumiem cię, ja czasem też mam takie dni, że nie mam siły wstać z łóżka. Ale wiesz co? Wtedy myślę o wszystkich miłych rzeczach, które mogą się dzisiaj wydarzyć. Myślę o wszystkich uśmiechniętych osobach, które mogę spotkać, etc.
Nie ma nic złego w obietnicy
Banalne? Być może, ale dla nas działa. W większości tych rozmów samo zauważenie uczuć dziecka, nieignorowanie jego potrzeb, działa. Zostaje zauważone, potraktowane poważnie, potem razem wytyczamy sobie nową ścieżkę myślenia i powolutku, krok po kroku, ubieramy się do wyjścia. Czasem mówię oczywiście: to tylko kilka godzin, przyjadę po ciebie jak najwcześniej, po zupce. I zrobimy razem coś super! – i to choć jest jeszcze prostsze, też działa, ale nie jest nadużyciem, nie jest przekupstwem. Jest obietnicą, dzięki której dziecku łatwiej jest zaufać, że ten dzień może być dobry. Nie ma nic złego w obietnicy rodzica, nie ma nic złego w zaufaniu, że dziecko wie, czy czuje się na siłach, by iść do przedszkola. A są dni, że nie ma w sobie tej energii.
I w takie dni, jestem. Towarzyszę, akceptuję, rozmowa nie działa, a moja córka zaczyna płakać i wtedy widzę, że jej zasoby są na ten moment wyczerpane. Widzę, że nie znajdzie dziś w sobie siły na uczestnictwo w zajęciach, na wejście do grupy. Widzę, że „wypchnięcie” jej będzie nadużyciem mojej rodzicielskiej mocy. Nie chcę tego robić i w takie dni w pełnym zaufaniu do jej rozpoznawania swoich granic, mówię po prostu: ok.
Wiecie, ile razy usłyszałam, że „jak pozwoliłam raz, to teraz już zawsze będzie płakać, żeby to wykorzystać”. To nigdy się nie wydarzyło. Moja córka nie musi wymuszać na mnie zostania w domu płaczem, właściwie niczego nie „wymusza” płaczem, bo „wymuszanie” nie istnieje. „Wymuszania” można dziecko nauczyć, niewłaściwym postępowaniem dorosłego. Ono nie istnieje, jako zjawisko samo w sobie. A moja córka nie jest nauczona „wymuszania”, dlatego że nie było na nie przestrzeni w polu rozmowy, akceptacji jej uczuć i zaufania.
Ona po prostu wie, że może mi wszystko powiedzieć i cokolwiek czuje, nie zostanie z tym sama i nie zostanie przez to odrzucona, skrytykowana, pominięta.
Nie wykorzystujmy rodzicielskiej władzy
Nie, nie jestem idealną matką. Popełniłam całą masę błędów i szereg jeszcze przede mną. To jedno jednak wiem na pewno: moje dziecko mi ufa, ponieważ wielokrotnie udowodniłam jej, że spełniam obietnice i że jej słucham. To wszystko, to naprawdę nie jest wiele. I działa, bo jak mogłoby nie działać? Żadna „metoda wychowawcza” nie zadziała skuteczniej niż ludzkie, świadome wsłuchiwanie się w potrzeby drugiego człowieka. Nie ma znaczenia, czy ten człowiek ma cztery lata czy czterdzieści. Ten czteroletni jest po prostu bardziej od nas zależny, nie wykorzystujmy tej władzy przeciwko niemu.