Nauczycielki w przedszkolach zalecają szybkie pożegnania. Jednak wiele dzieci tak nie potrafi. Więc odrywa się im, paluszek po paluszku, rączkę z ręki mamy i zamyka drzwi. Czy to jest w porządku? Czy dziecko nie ma prawa przeżyć pożegnania na swój sposób?
Reklama.
Reklama.
Adaptacja przedszkolna to jeden z najtrudniejszych momentów w życiu małego dziecka.
Często zaleca się szybkie pożegnania z rodzicami. Czy jednak na pewno są one zdrowe dla rozwijającego się człowieka?
Jak rozpacz w przedszkolu może odbić się na psychice człowieka?
Widok zapłakanych dzieci kurczowo trzymających rodzica za rękę rozrywa serce. Czy tak powinno być? Nauczycielki w przedszkolach zalecają szybkie pożegnania. Jednak wiele dzieci tak nie potrafi.
Dzieci płaczą przy rozstaniu w przedszkolu
Dziecko płacze ponoć tylko podczas rozstania z rodzicem. Gdy już nie widzi mamy – przestaje. Tak mi tłumaczono dziesięć lat temu, gdy oddawałam pierwszego syna do placówki. On, przyklejony do mnie ze wszystkich sił, z drugiej strony „ciocia” lub „wujek”, którzy w jak najdelikatniejszy sposób starali się go ode mnie oderwać. Byli naprawdę kochani, ale to przecież nie to samo, co mama.
Wychodziłam z przedszkola i nie mogłam powstrzymać się od przyklejenia ucha do drzwi. Nasłuchiwałam, czy rzeczywiście od razu przestanie płakać. Często faktycznie tak było. Wtedy cieszyłam się i spokojnie jechałam do pracy. Sytuacja powtarzała się wielokrotnie. Właściwie przez cały rok, czasem było lepiej, czasem gorzej. „Tak już jest, przyzwyczai się, nie ma się czym martwić”, pocieszali mnie opiekunowie. Wierzyłam im. Wierzyłam, że dzieci po prostu „tak mają”, że płaczą. No i syn się w końcu przywykł i nawet polubił przedszkole.
Ale dziś zadaję sobie pytanie: Co to znaczy, że dziecko się przyzwyczaja? To znaczy, że się poddało, bo zrozumiało, że nikt i tak się nie przejmie tym, co ono myśli i czuje? Odsuwa na bok swoje uczucia, zaczyna po prostu robić to, co do niego należy?
A może wcale nie muszą płakać?
Dziesięć lat później, bogatsza życiowo, zapisałam do przedszkola młodszego synka. Pierwszego dnia wszedł do sali radośnie. Ale już drugiego... wiedział, czym to pachnie. Za nic nie chciał przekroczyć progu. Płakał wniebogłosy i uczepił się mojej nogi jak małpka. Wtedy pojawiła się pani przedszkolanka, która uprzejmie zaproponowała: „Wezmę go”. A mi zapaliła się lampka – o, nie!
Nie pozwoliłam „zabrać” synka wbrew jego woli. Zabrać? To nie jest rzecz. Usiadłam z nim pod ścianą i zaczęliśmy rozmawiać. Tłumaczyłam wszystko, co – jak sobie wyobrażałam – może dziać się w przedszkolu. Że będzie jedzonko i może zjeść tyle, ile chce albo nic. Że będzie mógł się bawić zabawkami takimi, jakich nie ma w domu. Że jak będzie potrzebował się przytulić, to może o tym powiedzieć, a każda pani chętnie weźmie go na kolana. I, że ja przyjdę po obiedzie. Po czterdziestu minutach zdecydował, że spróbuje. Wszedł do sali sam.
Nazajutrz historia się powtórzyła, ale trwała już o połowę krócej. W kolejnych dniach było coraz lepiej, jednak w końcu pojawił się także kryzys i ciężko było nam nawet wyjść z domu. Synek płakał i nie chciał się ubrać. W końcu stwierdziłam, że przecież nic się nie stanie, jeśli raz nie pójdzie do przedszkola. Ale powiedziałam tak: „Dzieci pewnie już piją kakałko, no trudno, ty dziś nie wypijesz. Potem pewnie pójdą na plac zabaw, a ty sobie porysujesz w domu”. I, ku mojemu zaskoczeniu i niebywałemu szczęściu, po paru minutach usłyszałam: „No dobra, pójdę”.
Nie odbierajmy dziecku mocy decydowania
Dziś, gdy porównuję oba sposoby adaptacji przedszkolnej, wniosek nasuwa mi się sam. Jeśli tylko możemy sobie na to pozwolić, warto pozwolić dziecku na demonstrację swojego żalu, rozpaczy i bólu. Dziwi mnie, że w czasach, gdy tyle mówi się o tym, jak ważne jest pochylanie się nad emocjami małego człowieka, pozbawia się go możliwości ich przeżywania. I to w najtrudniejszym, jak dotąd, momencie jego życia.
Nie przekonuje mnie także rada, by przed pójściem do przedszkola zacząć oddawać malucha na parę godzin do babci, cioci. To nie jest to samo. Moi synowie nie mieli raczej problemu z rozstaniem ze mną. Oni bali się zostać z obcymi. Przecież nawet my, dorośli, nie czujemy się komfortowo, gdy zostajemy sami w nieznanym środowisku. By się oswoić, potrzeba czasu. I myślę, że ofiarowanie go dziecku, zaprocentuje w przyszłości.
Psychologowie wciąż badają, jak różne społeczne uwarunkowania wpływają na naszą osobowość. Kiedyś mówiło się, żeby nie nosić niemowlęcia na rękach, bo się przyzwyczai. Albo, żeby zostawić w łóżeczku, żeby się wypłakało. Dziś wiemy, że to bzdury, które mogą wyrządzić jedynie krzywdę. A co, jeśli za dwadzieścia – trzydzieści lat okaże się, że „szybkie rozstania” z rodzicami to był błąd? Że ludzie, którzy w dzieciństwie byli pozbawieni możliwości zadecydowania o sobie i przeżycia w spokoju swoich emocji, jako dorośli mają problemy z wiarą w siebie? Nie wierzą, że mogą kierować swoim życie, a trudne sytuacje, w których się znajdują, przyjmują bez dyskusji, nie walczą o swoje.
Carl Gustav Jung powiedział: „Człowiek przyzwyczai się do wszystkiego, jeśli tylko osiągnie właściwy stopień uległości”. I dziecko także w końcu przyzwyczai się do przedszkola, a nawet je polubi. Jednak stłumione emocje kiedyś w końcu dadzą o sobie znać.