Ta jedna wizyta przelała czarę goryczy. Upierałam się, żeby wychodzić z dzieciakami do miejsc "dla dorosłych", bo podobno uczy to życia w społeczeństwie. Moim zdaniem prowadzi jedynie do jeszcze większej rodzicielskiej frustracji. Dlatego, skoro wiem, że moje dzieci robią dym w restauracji, po prostu ich tam nie zabieram. Ty też daj sobie z tym spokój.
Reklama.
Reklama.
Mieliśmy kilka standardowych miejsc, do których chodziliśmy z dziećmi. W każdej z tych restauracji w menu było kilka pozycji, które dzieciaki "na pewno zjedzą". A jednak nigdy nie udawało się ich nakarmić. Dlatego po jednej z wizyt, gdy znudzone oczekiwaniem dzieci dostały kotlety drobiowe, których spożycia odmówiły, powiedziałam sobie dość. Nie ma sensu dręczyć siebie i ich wizytami w restauracjach.
Nie kupuję motywu, że po narodzinach dzieci można prowadzić taki sam tryb życia, jak przed nimi. Posiłkując się tylko przykładem restauracji - z dziećmi nie pójdziesz do dowolnej knajpy, bo neofobia żywieniowa kilkulatków ogranicza wybór w menu, nie zabierzesz ich do eleganckiego miejsca, bo rozrzucający brokuły niemowlak, będzie wadził innym gościom, a jeszcze, jako rodzic musisz wybrać dobrą porę wyjścia z dzieckiem do knajpy - gdy nie będzie zmęczone, nie za bardzo głodne i wybiegane, by nie roznieść miejsca w pył.
Na pewno pojawią się głosy "moje dziecko jest grzeczne, a ty swojego nie potrafisz wychować". Ja po prostu nie bawię się w loterię, w której źle pokrojony kotlecik na talerzu, skończy się awanturą na pół lokalu.
Nie trzeba długo szukać, by znaleźć narzekania gości rozmaitych restauracji na dzieci przebywające w lokalu. Zwykle obrywa się rodzicom, którzy w rozumieniu innych nie potrafią wymusić na dzieciach posłuszeństwa.
Pewnie nie potrafią, a być może nie chcą. Niemniej wychowanie dzieci nie polega na katowaniu ich przepisami i umowami społecznymi. Na etapie wczesnego rozwoju (od niemowlaka do przedszkolaka), dzieci mają gdzieś zasady savoir-vivre, podążają za swoim instynktem, który każe im się bawić widelcami i rozlewać sok. Dopiero uczą się używania sztućców, zachowywania w miejscach publicznych i kontrolowania swoich emocji.
Restauracje będą dla nich miejscem kłopotliwym, bo trzeba w nich siedzieć bez ruchu, a rozrywka bywa ograniczona. W dodatku pełno tam stołów na wysokości ich czoła i ludzi, którym "nie wolno przeszkadzać".
Nie winię, ani dzieci za to, że są dziećmi, ani rodziców za problemy z usadzeniem ich na miejscu. Zbyt często zdarzały mi się sytuacje, gdy musiałam biegać za maluchami po knajpie i zaradzać kryzysom.
Doszłam do wniosku, że wypoczynek w restauracji ma dla niektórych rodziców bardzo mało wspólnego z odpoczynkiem. To raczej zwielokrotniona praca wychowawcza, od której odejmujemy jedynie obowiązek gotowania dla rodziny.
Nie powiem, że wszystkie dzieci i ich opiekunowie to zmory restauracji, bo jestem za tym, aby wprowadzać dzieci do życia społecznego od pierwszych dni na tym świecie i nie podoba mi się atomizacja społeczeństwa, jaką jest tworzenie miejsc "tylko dla dorosłych i nierozrzucających marchewki".
Po prostu chciałabym zwolnić wszystkich rodziców z presji bycia fajnym gościem restauracji, jeśli chcą wybrać się tam z dziećmi. Porcja frytek z okienka lub foodtrucka to czasem o wiele lepsza opcja jedzenia na mieście niż wyprawa do knajpy. I wbrew pozorom dzieciaki nic nie tracą. Zasób produktów żywieniowych można rozwijać w domu, tak samo uczyć dziecko savior-vivre'u, a do restauracji zacząć wybierać się, gdy dzieci będą starsze.
Posługując się internetowym cytatem: "nas kiedyś do restauracji nie zabierali, a potrafimy się teraz zachować". Przedszkolaków nie trzeba zarzucać wielkomiejskim życiem. Poradzą sobie na razie bez niego.