Kiedy wiele lat temu szłam do liceum, moim rodzicom szalenie zależało, żebym skończyła dobrą szkołę. Pochodzę z rodziny nauczycielskiej, więc kwestia wykształcenia zawsze była u nas na pierwszym miejscu. Dorastałam w takim duchu, więc mi też zależało na dostaniu się do dobrego liceum. Celowałam najwyżej, jak się dało i moje marzenie się spełniło: dostałam się do szkoły, która powszechnie uchodziła za elitarną. Miała długą tradycję, wiele wpływowych osób ją skończyło, była znana z wysokiego poziomu nauczania.
Jednak do tej pory pamiętam smak rozczarowania, kiedy tylko zaczął się rok szkolny. Mimo że byłam wzorową uczennicą, zaczęłam łapać jedynkę za jedynką. Nauczyciele nas nie oszczędzali i na niektórych przedmiotach prawie na każdej lekcji czekała nas tzw. wejściówka. Szybko okazało się, że mam zaległości z przedmiotów ścisłych, a na lekcjach z przedmiotów, z których byłam dobra, w zderzeniu z niebotycznymi wymaganiami nauczycieli, radziłam sobie minimalnie lepiej. Pamiętam, że do pierwszej kartkówki z języka polskiego przygotowywałam się do... 4.00 rano. A o 6.00 musiałam wstać na zajęcia.
Skład klasy do pierwszego półrocza dosyć dynamicznie się zmieniał: kilka osób przeniosło się do innych szkół, bo nie wytrzymało presji. W mojej klasie były dzieciaki, które wcześniej dobrze się uczyły: miały najlepsze średnie, udzielały się w różnych obszarach, wygrywały konkursy, Mimo to wszyscy jechaliśmy na jednym wózku: ciągle jedynki, kartkówki, sprawdziany, odpytywanie, poprawianie. Niektórzy nauczyciele względem nas, jak na dzisiejsze standardy, odzywali się w sposób niedopuszczalny.
Później sytuacja się poprawiła. Złapaliśmy rytm, znaliśmy nauczycieli, wiedzieliśmy, jak się przygotować, oceny się poprawiły. Jednak nie zmienia to faktu, że pierwsze miesiące w tej szkole były okropnie obciążające psychicznie. Do końca uczyliśmy się dużo i uczyliśmy się wszystkiego: pamiętam, że na lekcji biologii uczyliśmy się z podręczników... akademickich, które rekomendował nam nasz nauczyciel. I to w klasie, która miała ten przedmiot w wersji podstawowej. Dziś oczywiście nic z tego nie pamiętam, poza tym, że ledwo zdałam z klasy do klasy, bo sprawdziany z genetyki były dla mnie strasznie trudne.
W tej szkole była taka zasada, że jeżeli ktoś miałby napisać maturę źle, co by obniżyło notowania szkoły, to do tej matury w ogóle nie był dopuszczany.
W tej szkole uczyły się dzieci lekarzy, prawników, dziennikarzy, nawet polityków. Można więc powiedzieć, że towarzystwo było na wysokim poziomie: i to jedyny plus tej szkoły, jaki po latach dostrzegam. Faktycznie dzięki niej mam sporo ciekawych znajomości. Ale to nie znaczy, że w takich szkołach nie ma problemów z narkotykami, papierosami czy przemocą.
Za to na pewno takie szkoły rządzą się też swoimi prawami pod względem towarzyskim, w myśl zasady, że albo jesteś taki jak my albo jesteś 'wyrzutkiem'. Pamiętam, że u mnie w klasie były dwie dziewczyny, które właśnie z takich względów przeniosły się po pierwszych miesiącach nauki do szkół prywatnych. Mimo że same pochodziły z zamożnych rodzin, to się nie wpasowały.
A chcę wspomnieć, że 1/3 mojej klasy, na różnych etapach życia potrzebowała pomocy psychiatrów. Jedna osoba miała za sobą próby samobójcze. Nie uważam, żeby to była bezpośrednio wina szkoły, ale nie uważam też, żeby presja wywierana na 15-latków mogła przynieść jakikolwiek pozytywny efekt.
Po latach myślę, że fakt ukończenia takiej szkoły w szerszej perspektywie... niczego mi nie dał. Niczego, co by miało znaczenie w dorosłym życiu. Jasne, że poszłam na studia, ale na studia poszli też moi znajomi z dużo gorszych szkół. I to na dokładnie takie same.
Ludzie z mojej klasy pokończyli różne dobre kierunki studiów, dzisiaj jedni radzą sobie lepiej, drudzy gorzej. Prawda jest taka, że wszystko zależy od tego, z jakiej pozycji startowali. Mam na myśli finanse i znajomości rodziców. Wybitne jednostki z mojego rocznika, typu że ktoś został lekarzem specjalistą czy odniósł jakikolwiek sukces zawodowy na innym polu, to raczej wyjątki. Wyjątki, które zdarzają się po wszystkich szkołach.
Dziś moja córka stoi przed wyborem liceum dla siebie. Przegląda rankingi, jakby to miało jakiekolwiek znaczenia, a ja tłumaczę jej, żeby wybierała szkołę pod kątem atmosfery i możliwości, które jej odpowiadają, a nie wyników w jakiejś tabeli. Bo jak będzie chciała i się uczyła, to i tak zda tę maturę dobrze. A wolę, żeby miała czas na skupienie się na ważnych przedmiotach, a nie na wkuwaniu wszystkiego po kolei.
Chcę jej oszczędzić tego stresu: tego mieszania w głowie, że jest się częścią jakiejś elitarnej społeczności. I mimo że nikt tego na głos nie powie, to dawania poczucia, że jest się przez to lepszym od innych. Co szybko i boleśnie zweryfikują studia, na których spotka ludzi z nieznanych liceów z najmniejszych miasteczek w Polsce.
Chcę jej oszczędzić wkuwania po nocach z marnymi efektami i przebywania wśród nowobogackich dzieciaków, które faktycznie dostaną się na dobre studia po tej szkole: ale nie dlatego, że będą lepsze od niej, tylko dlatego, że ich rodziców stać na studia za granicą.