Żeby było jasne, na samym początku zaznaczę, że nie nastawialiśmy się z mężem, że wesele nam się zwróci: wiedzieliśmy, że to droga impreza i jeśli chcemy zrobić wszystko na wysokim poziomie, to musimy się wykosztować i tyle.
Nie było opcji na jakieś kombinowanie, stawianie na stole bimbru żeby oszczędzić na alkoholu czy inne gimnastyki i akrobacje, byle przyciąć koszty. Uznaliśmy, że albo zrobimy wesele na poziomie i z szacunkiem do gości albo w ogóle nie zawracajmy sobie tym głowy.
A to, jak każdy wie, sporo kosztuje. Rodzice nie dorzucili nam za dużo, bo pochodzimy raczej z biedniejszych rodzin, a o kredycie nawet przez sekundę nie pomyśleliśmy. Zostało więc... oszczędzanie na wymarzone przyjęcie.
Całkiem dobrze zarabiamy, ale i tak zebranie potrzebnej kwoty zajęło nam dwa lata. Nasi znajomi i rodzina wiedzieli, że mocno zacisnęliśmy pasa. O ile wcześniej nie musieliśmy tak "szczypać się" z każdym groszem, tak przez ostatnie lata naprawdę żyliśmy tylko ślubem.
Wcześniej chodziliśmy do restauracji nawet kilka razy w tygodniu, a dwa zagraniczne wyjazdy w roku to był nasz standard. Jednak przez ostatnie lata odmawialiśmy sobie wszystkiego i nie pozwoliliśmy sobie nawet na krótki wypad nad polskie morze. Czy się opłacało żyć na takim minimum? Wtedy było ciężko wytrzymać, zwłaszcza jak wszyscy znajomi jeździli do Grecji na wakacje i do Austrii na narty, ale z perspektywy czasu wciąż nie widzę innego rozwiązania. To był jedyny sposób, żeby te pieniądze zdobyć i zrobić wesele.
A uroczystość naprawdę nam się udała: miałam wymarzoną suknię ślubną, kościół był przyzdobiony pięknymi świeżymi kwiatami, kiedy szliśmy do ołtarza przygrywał nam kwartet smyczkowy, a na weselu było świetne jedzenie, dobra muzyka i dużo atrakcji. Sala weselna była położona nad pięknym jeziorkiem, więc klimat był wręcz wakacyjny. Goście szaleli na parkiecie do rana i każdy, wychodząc, mówił nam to samo: 'Najlepsze wesele w naszym życiu'.
My też byliśmy w szampańskim nastroju, jednak miny zrzedły nam już następnego dnia, kiedy zaczęliśmy otwierać niektóre prezenty. Największe rozczarowanie przyszło jednak od najbliższych osób, a nie dalszych znajomych czy dalekiego kuzynostwa. Najbardziej zdziwiłam się prezentem od mojej świadkowej, a zarazem najlepszej przyjaciółki, z którą się trzymam od liceum.
Dostałam od niej w prezencie... stojak na wino. Nie wiem, ile to kosztowało, ale raczej nie więcej niż 200 zł. Wiem, że ważna była jej obecność, ale z drugiej strony... ja bym się wstydziła dać jej taki prezent.
Wiem, że prezenty nie są najważniejsze i każdy daje taki prezent, na jaki go stać. Ale nie ukrywam, że jestem zawiedziona, kiedy myślę, że jej sukienka na to wesele kosztowała więcej niż ten prezent. Co tam sukienka, ona za sam makijaż, żeby dobrze się prezentować, zapłaciła więcej. Nie wspominając o paznokciach, fryzurze i... samochodzie, który z chłopakiem wynajęli na ten weekend, żeby przyszpanować fajną furą.
Mało tego, jakieś dwa tygodnie przed moim ślubem wrócili z tygodniowego pobytu w Hiszpanii. Śmiała się, że będzie miała świeżą opaleniznę, więc dobrze się zaprezentuje. Tylko pozazdrościć.
Wiem, że niektórzy mogą powiedzieć, że 'prezenty nie są najważniejsze' albo 'każdy daje tyle, na ile go stać'. No ale naprawdę to jest to słynne 'daje tyle, ile mogę'? Ja mogłam oszczędzać dwa lata, żeby przyjąć ludzi z szacunkiem, opłaciłam im nawet noclegi, a oni dają mi prezent, z jakim można pójść co najwyżej na urodziny do koleżanki z pracy? Przecież to absurd i totalny brak kultury.
Właśnie częścią dobrego wychowania, moim zdaniem, jest dawanie prezentu adekwatnego do okoliczności i wkładu gospodarza, a nie 'dam tyle, bo jak wydałam wszystko na siebie, to tyle mi zostało'. Dla mnie to zachowanie jest dziecinne, lekceważące, a nawet nieuczciwe.
Czytaj także: https://mamadu.pl/163000,zenujace-oczepiny-wulgarni-goscie-i-slaba-muzyka-na-weselach-bez-zmian