Mama zmarła miesiąc temu. Nie powiem, żebyśmy byli gotowi na jej śmierć, ale prawda jest taka, że długo chorowała, a rokowania w jej przypadku były tak złe, że lekarze nie ukrywali przed nami, że jej dni są dokładnie policzone. Łudziliśmy się do końca, ale wiedzieliśmy, że ten moment przyjdzie. I że będzie ciężko.
Przez ostatni miesiąc przed śmiercią mama praktycznie nie chodziła, cały czas była w szpitalu. To było dla nas bardzo obciążające psychicznie i fizycznie, byliśmy u mamy codziennie. Mam wrażenie, że najciężej z nas wszystkich przeżył to mój tata.
Nie chcę za długo rozwodzić się nad okolicznościami śmierci mamy i jej chorobą, ale myślę, że takie doświadczenia bardzo zmieniają ludzi. Nas na pewno zmieniły jako rodzinę, ale też każdego z osobna. Mój tata bardzo zamknął się w sobie, przestał cokolwiek mówić.
Uzgodniłam z siostrą, że tata zamieszka ze mną i moim mężem. I mimo, że teoretycznie rany po śmierci mamy powinny zacząć się powoli goić, to gdy patrzę na mojego pogrążonego w żalu tatę, mam wrażenie, że się jeszcze bardziej powiększają. Patrzenie na jego ból to dla mnie dodatkowe, niekończące się cierpienie.
Nie jest łatwo i każdego dnia szukam sposobu, żeby oderwać myśli od sytuacji, która nas spotkała. Staram się spotykać z przyjaciółmi i chodzić do pracy stacjonarnie, mimo że teoretycznie mogłabym cały czas być w domu. Potrzebuję zajęć, które mnie zajmują, bo inaczej chyba całkowicie bym się rozsypała. Muszę żyć dalej.
I właśnie dlatego postanowiłam, że mimo żałoby pójdę w lipcu na wesele mojej przyjaciółki. Nie mówię, że mam zamiar przetańczyć całą noc i pić do białego rana, ale jest wiele powodów, dla których nie chcę, żeby to wydarzenie mnie ominęło. Po pierwsze, ta moja przyjaciółka, z którą znam się zresztą od dziecka, długo szukała "kandydata na męża", jak mówi, i bardzo się cieszę, że w końcu go znalazła. Po prostu chciałabym tego dnia świętować razem z nią. Po drugie, co jest pewnie egoistyczne, chcę skupić myśli na czymś innym niż cierpienie moich bliskich. Tylko obecność obcych ludzi powstrzymuje mnie od łez.
Ale nie każdy to rozumie. Do wesela zostało jeszcze kilka miesięcy, a siostry mojej mamy, moje ciotki, już zaczynają się wtrącać, że chyba jednak nie powinnam iść na to wesele. Że to za wcześnie, że co ludzie powiedzą, że przecież to nie wypada. Mówią, że powinnam iść na sam ślub i pamiętać o założeniu czarnej sukienki. Przecież panna młoda zna moją sytuację, więc "nie będzie miała pretensji".
A ja mam w nosie to, co ludzie powiedzą, bo to ja opiekowałam się moją umierającą mamą przez ostatnie miesiące jej życia, a nie oni. Zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby pomóc jej odejść w jak najmniejszym cierpieniu i w jak największym spokoju. Czy to, że pójdę na wesele znaczy, że jestem "złą córką", bo zamiast biczować się smutkiem w każdej możliwej minucie, chcę dać sobie chwilę normalności? Czy my nie wycierpieliśmy wystarczająco dużo przez te wszystkie lata choroby mojej mamy? Jakkolwiek źle to nie zabrzmi, to ja żałobę miałam jeszcze za jej życia.
Dlatego, kiedy teraz słyszę te rady moich ciotek, że "żałoba po rodzicu musi trwać rok", to mam ochotę im wykrzyczeć, że nie będą mi mówiły, jaki termin będzie miało moje cierpienie po śmierci mamy. Bo to, co przeżyliśmy, zostanie z nami już na zawsze i nie rok, a wiele lat minie, zanim się z tym pogodzę.
Czy naprawdę w XXI wieku ludzie nie mają większych problemów niż ocenianie innych za to, jak przeżywają śmierć bliskiej osoby? Przecież na to nie ma jednego przepisu. Każdy cierpi inaczej.
Grunt to postępować zgodnie ze swoim sumieniem i potrzebami. Jeśli autorce listu pomaga towarzystwo innych ludzi, to powinna myśleć o sobie, a nie tym, co powiedzą sąsiedzi czy rodzina. Śmierć bliskiej osoby to bardzo bolesne przeżycie, a z tego co autorka listu napisała, jej mama wiele lat chorowała i ta rodzina cierpiała od dawna. Teraz autorka listu i jej bliscy powinni pomyśleć o tym, jak sobie ulżyć w cierpieniu, a nie zadowolić obcych ludzi czy dalszą rodzinę pokazując im swój smutek przez takie rzeczy jak rezygnację z wesel czy strój.