Zabawa z dziećmi może być świetną, no właśnie, zabawą. Ale patrząc na powtarzające się scenariusze i zamiłowanie dzieci do odtwarzania tych samych zabaw kilkadziesiąt razy, bywa też udręką. Za każdym razem, gdy jestem umęczona byciem Mistrzem Shifu ("Kung Fu Panda"), zmieniam strategię, ale nie ścieram swojego uśmiechu z twarzy, bo wiem, dlaczego uśmiechnięty rodzic jest tak ważnym widokiem dla moich dzieci.
Reklama.
Reklama.
Nie raz, nie dwa przychodziłam do domu padnięta po całym dniu pracy i przeciskaniu się pomiędzy ludźmi w autobusie. Gdy tylko wchodziłam do domu, chłopcy chcieli się koniecznie bawić w warany z Komodo albo odgrywać scenki z filmów animowanych, które razem oglądaliśmy.
Choć padałam na twarz i najchętniej leżałabym na kanapie, udając martwego warana, ale zbierałam siły i przystępowałam do działania z uśmiechem na twarzy.
Wiem, że wiele mówi się o wypaleniu rodzicielskim, potrzebie odpoczynku dla rodziców, ale każdym razem, gdy wracam z pracy, gdzieś w tyle głowy kołacze mi myśl, że czeka nas jeszcze tylko 300 wieczorów w tym roku i nie powinnam żadnego zmarnować.
Do myślenia w ten sposób dał mi serial "Początek życia". Jedna z występujących tam ekspertek powiedziała, że rodzice przeszkadzają w zabawie swoim dzieciom. Gdy dzieciaki chcą, żeby lalka wyszła z domu oknem, oni poprawiają je, mówiąc, że wychodzi się drzwiami. Ale dlaczego? Przecież to zabawa, granice rzeczywistości są rozszerzone. O ile w ogóle zabawa musi mieć jakieś granice. Zabawa z naszymi dziećmi nie powinna mieć żadnych granic ani czasowych, ani tych dotyczących wyobraźni.
Dlaczego rodzice powinni bawić się z dziećmi?
Wszelkie badania pokazują, że interakcja dziecka z rodzicem to najważniejszy z bodźców rozwojowych w ich życiu. Dla obu stron.
Z perspektywy dziecka rodzice proponują mu bardziej dojrzałe i zróżnicowane formy zabawy, uczą słownictwa, układania historii. Ponieważ dorośli wiedzą więcej o świecie, wspólna zabawa poszerza świat wyobraźni o całkiem praktyczne elementy.
Wyobraźcie sobie naszą zabawę w warany z Komodo. Oczywiście chłopcy toczą walki, bo czemu nie, są rodzeństwem. W ramach przygotowań do zabawy wyznaczamy granice terenów rywalizujących ze sobą samców. Ustawiamy plastikowe jelenie i bawoły. To nie tylko świetnie spędzony (choć może dość brutalny w opisie) czas, ale także żywa, choć plastikowa lekcja biologii.
Jak to mówią, w przypadku zabawy z dziećmi "śmiechom nie ma końca". A interakcja przez uśmiech to klucz do budowania silnych i zdrowych relacji rodzic-dziecko.
To pozwala nam też bardziej efektywnie rozwiązywać konflikty. Wiemy, że możemy sobie ufać, lubimy się i tak naprawdę, jak najszybciej chcemy wszyscy wrócić do wspólnej zabawy.
W dodatku, pozwalając moim synom wybierać scenariusze zabaw, oddaję w ich ręce inicjatywę, uczę bycia szefem, zarządzania czasem (bo każda zabawa kiedyś się kończy) oraz współpracy.
Samotna zabawa oczywiście też jest dla nich ważna. I mają na to czas, gdy układają klocki i budują z nich statki kosmiczne, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebym po chwili dla siebie, stała się Księżniczką Leią, która ma bardzo ważne dane dotyczące Gwiazdy Śmierci do przekazania moim dzielnym wojownikom Ruchu Oporu.
A gdy naprawdę, naprawdę mi się nie chce, zamieniam się w Mistrza Oogwaya z "Kung Fu Panda", bardzo starego żółwia, który głównie powtarza, że "nic nie dzieje się przypadkiem". Nawet uderzenie małym palcem w nogę od kanapy. I uczę moich uczniów równowagi oraz wyciszenia. Przynajmniej przez kilka minut.