Ostatnich kilkanaście dni pokazało, jak dobrze jest pomagać, jak Polacy są gotowi oddać "ostatnią koszulę", bo pomóc komuś w potrzebie. Szczególnie matkom i dzieciom, które w popłochu uciekają z bombardowanych miast i nie wiedzą, jaka ich czeka przyszłość.
Gdy 24 lutego z rana dowiedzieliśmy się o wybuchu wojny w Ukrainie, wielu ruszyło na wschodnią granicę, by pomóc uchodźcom. Zawoziliśmy jedzenie, ciepłe napoje i środki higieniczne pierwszej potrzeby, które mogłyby być niezbędne po długiej podróży do granic Polski.
Inni z nas pomagali w transporcie, przewozili Ukraińców do miast, w których mieli zapewniony dach nad głową, a jak nie mieli, to też pomagaliśmy go zorganizować. I to wszystko bardzo mnie wzruszało, gdy tak obserwowałam i brałam udział w tym, jak ludzie bezinteresownie jeżdżą na granicę i pomagają w swoich miastach.
I nadal, gdy o tym myślę, to uważam, że "ludzi dobrej woli jest więcej". Ale jest też druga strona medalu. Zaczęło się od postu Doroty Zawadzkiej na Facebooku. Psycholożka zamieściła kilka własnych przemyśleń o tym, co dzieje się obecnie w naszym kraju.
I to od jej słów zaczęłam się nad tym zastanawiać. W zeszłym tygodniu polski rząd podał do wiadomości publicznej, że rodziny uchodźców z Ukrainy w ramach pomocy otrzymają pomoc socjalną, a w tym sławetne 500+, które pomoże im stanąć na nogi po ucieczce z kraju opanowanego wojną.
No i się zaczęło. Nawet pod naszym artykułem na fanpage'u Mamadu na Facebooku odbyła się dyskusja na ten temat, że warto i trzeba pomagać, "ale to już jednak przesada". Bo Ukrainki z malutkimi dziećmi otrzymają pieniądze, by móc przeżyć w nieznanym sobie kraju.
A to przecież pieniądze, które idą z naszych podatków; bo uchodźcy będą nową patologiczną grupą społeczną, która tylko bierze od państwa (choć nie powinna) i z tego żyje, nie podejmując żadnej pracy. A Zawadzka w swoim wpisie na Facebooku zauważyła jedną trafną rzecz. Zadała proste pytanie: "Zamienilibyście się z nimi na los?". No właśnie…
Osoby, które przekroczyły wschodnią granicę Polski, by uciec przed agresywną polityką Putina, to w dużej mierze matki z dziećmi. Wszystko przez to, że mężczyźni 18-60 lat mają obowiązek walczyć i bronić kraju, więc nie mają pozwolenia na wyjazd poza granice Ukrainy.
A tam toczą się walki, wojskowi strzelają do cywilów i budynków mieszkalnych. Kobiety biorą więc pod pachę swoje dzieci i uciekają dla dobra maluchów. Odkąd wybuchła wojna w Ukrainie i zaczęli do nas napływać ludzie uciekający przed nią, wciąż sobie myślę o tych wszystkich rodzinach z małymi dziećmi.
I o tym, jakbym się czuła, będąc na ich miejscu, czy bym uciekała z dwójką małych dzieci, z których żadne nie ma więcej niż 4 lata. Zostawiając męża, partnera, bo on wyjechać nie może. I myśląc o tym mam łzy w oczach i dziękuję Bogu, że póki co, nas to nie dotyczy.
Bo jeśli tak się stanie, to czy nam ktoś tak pomoże, jak Polacy pomagają Ukraińcom? Zorganizuje dach nad głową, pomoże znaleźć pracę i opiekę dla dzieci? Da możliwość pobierania swojej pomocy socjalnej dla rodzin z dziećmi…? Być może moje rozumowanie jest prostolinijne. Ale ludzie, zamiast krytykować, postawcie się na miejscu tych osób. Oni są często przerażeni, mają wojenną traumę. A tu głosy, że to nasze, że zabiorą pieniądze, które nam się należą, że miejsc pracy dla Polaków nie będzie…
Każdemu z nas przydałaby się lekcja empatii, bo o ile w pierwszym zrywie wszyscy chcieliśmy pomagać, o tyle po prawie dwóch tygodniach wychodzi z nas to, co jednak nie jest najlepsze. Przecież ci ludzie nie chcą nic nikomu zabrać, oni bardzo często są zawstydzeni, niepewni, a nawet i niechętni do odbierania pomocy od nas, nie czują się na siłach dźwigać tego, że tak chętnie pomagamy.
Pod postem psycholożki jest mnóstwo komentarzy, które krytykują niegodzących się na świadczenia dla Ukraińców. Że to ci, którzy sami nie pracują i tylko żyją ze świadczeń. Że oceniając ludzi w ten sposób, odbija się nasze lustrzane odbicie i mierzymy innych swoją miarą. Ja nadal chcę wierzyć, że większość z nas pomaga z dobrego serca.
Rozumiem obawy tych, którzy martwią się, jak to udźwignie nasz kraj: rząd, system podatkowy, opieka lekarska i wiele innych sfer naszego codziennego życia w Polsce. Myślę, że może być ciężko, to prawda.
Ale spróbujmy się postawić na miejscu takiej matki, która szuka schronienia w nieznanym sobie kraju, z małymi dziećmi, gdy nie mówi w tym języku nawet kilku słów. Jedzie pociągiem 5 dni bez jedzenia i picia, z malutkimi dziećmi albo dostaje się do przejścia granicznego, za którym nie wie, co dalej ze sobą i rodziną zrobić.
A jeszcze z boku zamiast pomocnej dłoni słyszy i widzi zawistny wzrok i słowa: "To moje i mnie się należy!". Sama nigdy nie chciałabym się poczuć w ten sposób. Oni i tak mają ciężko, bo w Ukrainie zostały ich rodziny, dziadkowie, rodzice... wszystko właściwie. Bo domu, pracy czy przedszkola ich dzieci pewnie już nie ma - zniszczyły je rosyjskie wojska.
I gdy sobie pomyślę o tym, że nawet jak to się skończy, to oni jednak nie mają gdzie wracać, bo zanim się Ukraina z tego podniesie i odbuduje, miną lata. Wtedy sobie myślę, że zamiast dawać uchodźcom kolejne szmaty (bo wiele osób przy okazji zbiórki po prostu pozbyła się zalegających im w szafach starych i znoszonych ubrań czy zapomnianych koców), warto byłoby im dać te środki socjalne, także 500+.
Po to, by mogli jakoś stanąć na własnych nogach, zapisać dzieci do przedszkola, znaleźć pracę i móc godnie żyć...
Czytaj także: https://mamadu.pl/160419,uchodzczyni-z-ukrainy-w-polsce-to-tylko-na-chwile-chcemy-wracac