Ostatni raz na spacerze byliśmy 22 stycznia, w nocy po nim jedno z moich dzieci zaczęło wymiotować. Podjęliśmy decyzję o izolacji. Po serii najróżniejszych objawów, kilku testach, wielu godzinach oczekiwania na skierowania i wyniki nie mam najlepszego zdania o systemie. Mam troje dzieci, właśnie całą rodziną przechodzimy COVID-19.
Zamiast opisywanego przez wszystkich drapania w gardle - wysoka gorączka i wymioty. V fala dopadła moją rodzinę.
Na wyniki testów czekaliśmy od 36 do 60 godzin, na pytanie, kiedy przetestować dzieci każdy pracownik sanepidu odpowiada inaczej.
Po 10 dniach chorowania w końcu nałożono na nas izolację...
Nie było drapania w gardle
Zaczęło się od nocnych wymiotów mojego czteroletniego syna, kolejny dzień przeleżał na kanapie, głównie spał dnia, był słaby, nie jadł, miał prawie 40 st. gorączki. To dziecko, którego zdjęcie powinno być wklejone w słowniku obok hasła "żywe srebro". Niedzielny obrazek łamał nam serca. Widać było na pierwszy rzut oka, że nie jest to zwykła infekcja.
W poniedziałek o 7.00 rano na wszelki wypadek zgłosiłam syna na test, skierowanie przyszło natychmiast. Mąż wstał, skarżąc się na ból gardła, w drodze do punktu zgłosił i siebie, na wszelki wypadek. Ale on już skierowania tak szybko nie dostał. Czekał do środowego wieczora. W pobliskim punkcie pobrań, dzieci nie stoją w kolejce, żołnierz zaprasza maluchy poza kolejnością.
Ucieszyło mnie to, bo syn leje się przez ręce, jest słaby, nie chciałabym z nim czekać dłużej na mrozie, a kolejna jest długa, na oko ponad 30 osób. Na wynik dziecka czekamy aż do wieczora we wtorek, ponad 36 godzin. Wtedy już wiemy, że cokolwiek mu jest, jest to bardzo zaraźliwe, ale raczej krótkotrwałe, bo syn czuje się nieźle, natomiast ja nie mam siły siedzieć, gorączkuję, w nocy wymiotowałam. Wynik przychodzi ujemny.
Nikt nie wychodzi
Mam złe przeczucia, nadal zostajemy wszyscy w domu, możemy, bo pracujemy zdalnie, w innym przypadku, roznosilibyśmy infekcję dalej. Od niedzieli wszyscy siedzimy w domu, sąsiedzi robią nam zakupy, nie puszczamy dzieci do placówek, mimo że starsza dwójka nie ma żadnych objawów. Odwołuję swoje spotkania, zastanawiam się, czy nie na wyrost, bo w czwartek wstaję w zasadzie zdrowa i jestem taka do 15.00.
Po południu dreszcze nie pozwalają mi stać, gorączka wraca, w zasadzie oboje z mężem mamy te same objawy, on jest po teście, czekamy na wynik, robię test domowy - dodatni. Zgłaszam się na PCR, skierowanie dostaję po kilku godzinach. Na wymaz jadę dopiero w sobotę, wcześniej nie mam siły siedzieć, nie czuję się na siłach, żeby prowadzić auto.
W sobotę, pół godziny po otwarciu punktu, jestem druga, całe szczęście, że nie muszę stać na tym wietrze, cały czas mam dreszcze, czuję się fatalnie. Po powrocie do auta siedzę w nim dłuższą chwilę, nim włączę silnik - muszę odpocząć. Ze zmęczenia trzęsą mi się nogi, jak po przebiegnięciu długiego dystansu.
W sobotę po południu dostaję dwa telefony z sanepidu - automat dwukrotnie informuje mnie o kwarantannie, mąż nie ma wyniku, dziecko ma ujemny, jedna to mój test, druga? Nie mam czasu się nad tym zastanawiać, w domu kichają już wszyscy najmłodszy płacze, skarży się na ból nóg, podaję paracetamol, nie pomaga, daję ibuprofen, ból mija. Najstarszego boli gardło, ssie tabletki, średni dużo śpi, nie ma innych objawów.
W ciągu dnia podjeżdża patrol policji, ja i mąż musimy pokazać się w oknie. Policjant nie zadaje żadnych pytań, choć widzi, że oprócz nas w domu są dzieci. Informuje tylko, że zostaliśmy objęci kwarantanną i nie wolno nam opuszczać posesji. Odjeżdża.
W niedzielę wieczorem po 60 godzinach od pobrania mąż dostaje dodatni wynik. Dokładnie tydzień po tym, jak sami zdecydowaliśmy o izolacji. Wypełniamy formularz na koncie pacjenta, dzwoni sanepid. Pani mówi, że jedno dziecko ma niepełne szczepienie, więc jest na kwarantannie, dwoje pozostałych, jako ozdrowieńcy zostaną z niej zwolnieni po ujemnym wyniku testu.
Kobieta dziwi się, bo od nas dowiaduje się, że dzieci nie chorowały, więc nie ma mowy o ozdrowieńcach. Wystawia skierowania na badania dla dzieci, zaleca zrobienie testu po zakończonej izolacji męża. Zaznacza, że jeśli dzieci są teraz chore, za 10 dni wynik nadal będzie dodatni, bo wirus długo utrzymuje się w badaniu. Wtedy dodatnie dzieci zaczną izolację, jeśli któreś będzie ujemne - rozpocznie 17-dniową kwarantannę. W przypadku ujemnych testów - zostaną zwolnieni z kwarantanny.
Lepiej zrobić od razu
Podejmujemy decyzję, że na test z dziećmi pojedziemy w poniedziałek - są chore, nie ma sensu czekać, skoro po wyzdrowieniu nadal mają być dodatnie, lepiej mieć to z głowy. Mój wynik przychodzi w poniedziałek późnym popołudniem, 60 godzin od pobrania - dodatni. Na test z dziećmi jadę jako osoba objęta kwarantanną. Koleżanka sprawdza to za mnie - nigdzie nie muszę zgłaszać, że wychodzę na badanie.
Wtorek o 9.00 dzwoni sanepid. Pan informuje mnie o dodatnim wyniku, pyta o objawy, informuje, że moi domownicy są objęci kwarantanną, wymienia męża (mimo że została nałożona na niego izolacja) i dwoje dzieci. Pytam o średniego syna, którego imię nie pada, pan się dziwi, nie ma go pod moim adresem, podaję dane syna i mówię, że dzieci są na kwarantannie, bo mąż ma dodatni wynik.
Pan informuje mnie, że wystawia skierowania dla dzieci i poleca bezzwłoczne udanie się na test, bo i tak będą dodatnie, a tak będą szybciej mogły wyjść... Ode mnie dowiaduje się, że dzieci miały wczoraj wykonany test. Mężczyzna, jako pierwszy pyta, jak się czujemy w tej chwili i czy potrzebujemy konsultacji lekarskiej. Informuję, że dziś jest 10 (!) dzień od wystąpienia objawów i powoli wracamy do sił, choć daleko nam do pełni zdrowia.
Rozłącza się, a ja nadal czekam na wyniki testów dzieci. Teraz to chyba wypada mieć nadzieję, że wyjdą dodatnie, bo najgorsze już, mam nadzieję, za nami, a dodatni test, o ironio, to jedyna szansa, żeby w tym roku dzieci poszły w ferie na spacer, bo wyjazd i tak nam już przepadł.